28 grudnia 2017

Od Andromedy - Kły, jad i za dużo głów

        Andy można zarzucić było wiele. W tym i upór godny przysłowiowego osła, z czego ona pewnie byłaby w stanie go w tych zawodach pobić. No dobra, w innej sytuacji może dziesięć minut łomotania w drzwi faktycznie przekonałoby ją, że łowcy demonów nie było w domu. Dzisiaj jednak była wściekła, a coraz bardziej realna wizja zniszczenia swojej kryształowej reputacji nakręcała ją jeszcze bardziej. Wzięła więc głęboki wdech i ponownie zaczęła z furią łomotać pięścią w środek drzwi.
    - Wyłaź z jamy, cholerny... - mruknęła pod nosem, gdy nagle drzwi otworzyły się i jej ręka z rozpędu niebezpiecznie blisko minęła twarz mężczyzny stojącego za nimi. Unik zrobił właściwie w ostatniej chwili.
    Valen odchrząknęła prostując się i zakładając ręce na piersi. Starała się dać wrażenie najbardziej niezadowolonej klientki pod słońcem. Zethar Sethabell, nazwany przez jej informatora Wrońcem, również nie miał za sobą miłego dnia i, tak samo jak Andromeda, nie zamierzał tego ukrywać.
    - Czego tutaj? - wyrzucił równocześnie ze zirytowanym westchnieniem.
    - Jak to czego? Pomocy - odparła krótko blondynka. - Nie w tym się specjalizujesz?
    - ,,Pomoc" to w mojej branży pojęcie względne - mruknął Setha. - Zajmuję się usuwaniem skutków irytacji Bogów i za to ludzie mi płacą. Jak szukasz pomocy, idź podręcz wolontariat albo urząd miejski... - mówiąc to zaczął zamykać z powrotem drzwi.
    Kobieta zatrzymała je otwartą dłonią i wepchnęła stopę za próg, utrudniając mężczyźnie zamknięcie..
    - Mam czym zapłacić! - powiedziała szybko. - A jeśli faktycznie coś zdziałasz, to zarobisz także część mojej nagrody.
    To chyba zadziałało - Zethar przestał naciskać i po kilku sekundach (w czasie których dało się słyszeć kolejne westchnienie) uchylił drzwi szerzej.
    - Z góry - rzucił krótko.
    - Co proszę? Nikt mi nie wspominał, że przyjmujesz zapłatę z góry...
    - Bo nigdy wcześniej nie miałem tak irytującej klienteli - Sethabell otworzył drzwi na oścież i wykonał suchy gest mający być zaproszeniem do środka.
    Andromeda fuknęła coś niezrozumiałego pod nosem, ale i tak weszła do środka niemal natychmiast. Nie pytając o nic skręciła do pomieszczenia przypominającego salon i rozglądnęła się krytycznie po wnętrzu. Cóż, na pewno nie był to dom marzeń. Wbrew wszystkiemu co słyszała o łowcach demonów, kroci najwyraźniej nie zarabiają. Prawie tak jak archeologowie - ludzie nie byli już tak zafascynowani przeszłością jak niegdyś. Jej zawód był równie wymierający i niewdzięczny. Dlatego właśnie nie pracowała tylko dla pożytku muzeów. Gdyby pracowała wyłącznie legalnie, mieszkałaby w podobnych warunkach... no, może częściej by sprzątała.
    Zanim Zethar dotarł do pokoju, Andy już wskoczyła na fotel, od razu tego żałując: kurz zaczął łaskotać ją w nos. Kichnęła, czym chyba obudziła drzemiącego gdzieś w kącie ptaka, który wydał z siebie zaskoczony skrzek. Obejrzała się w kierunku dźwięku. Sam głos skojarzył jej się z orłem, ale patrząc na samego ptaka nie była już tak pewna jego rasy. Zmrużyła oczy przyglądając się zwierzęciu. Miało nienaturalnie białe pióra i czerwone oczy, a jego postura wydawała się bardziej przypominać sokoła.
    - Zdaję sobie sprawę, że moje nazwisko mogło ci się obić o uszy, skoro tutaj jesteś - powiedział Wroniec odwracając jej uwagę od orłopodobnego ptaka. - Ale ja wbrew opinii niektórych nie potrafię czytać w myślach i nadal nie wiem, kto wdarł mi się szturmem do mieszkania niemal wyrywając przy tym drzwi - mężczyzna usiadł naprzeciwko Ady.
    - Andromeda Valen - zreflektowała się natychmiastowo blondynka wyciągając do niego rękę. Gdy po dziesięciu sekundach jej gest pozostał zignorowany, schowała ją równie szybko.
    - Valen? - powtórzył z namysłem Setha.
    - O proszę, a jednak coś ci świta - uśmiechnęła się do niego zbójecko.
    - Pewnie tak. Ale nie wiem gdzie ani kiedy mogłem o tobie usłyszeć - podczas wypowiedzi wyjął skądś cygaro. Zapalniczka zgrzytnęła dwa razy zanim pojawił się mały płomyk. - Czym się zajmujesz?
    - Jestem archeologiem - odparła krótko Valen. - Czyli głównie błąkam się poza murami miasta i grzebię w piasku.
    - Nie wyglądasz na kogoś kto spędza sporo czasu na pustyni - zauważył łowca.
    - Taka już moja uroda - wzruszyła ramionami.
    - No dobra - ton Sethabella wskazywał na to, że czas przejść do sedna. - Czego może szukać archeolog u łowcy demonów? Znalazłaś coś, co nie powinno ujrzeć światła dziennego? Nieumyślnie uruchomiłaś urok, klątwę? Coś zębatego stoi ci na drodze do sukcesu?
    Przestał wymieniać, gdy trzeciej wersji kobieta kiwnęła głową, krzywiąc się przy tym lekko. Jeszcze zanim tu przyszła była przekonana, że temu zadaniu nie przyświecała niczyja łaska, ale gdy usłyszała co jeszcze mogło pójść nie tak... Chyba przy planowaniu następnej akcji powinna brać pod uwagę więcej czynników.
    - A więc słucham: co się dokładnie wydarzyło? - Zethar odchylił się lekko do tyłu, paląc spokojnie cygaro.
    Andromeda westchnęła i zaczęła opowiadać:
    - Ktoś ostatnio sprzedał mi plotkę, według której jakaś grupka beduinów odkryła wejście do zakopanego w ziemi sporego budynku. Ludzie szybko zaczęli obstawiać, że to grobowiec sprzed około dwóch tysięcy lat. Gwałtowne ulewy musiały podmywać grunt pod fundamentami przez długi czas i wszystko się powoli zapadało pod ziemię, aż obrobione wiatrem i połowicznie zniszczone iglice budynku zaczęły przypominać ostańce skalne. Plotka szybko dotarła do kolekcjonerów różnych świecidełek i staroci, w tym do mojego obecnego zleceniodawcy, który zaoferował mi wsparcie swoich ludzi oraz sporą nagrodę za oficjalne zbadanie budynku pod jego nazwiskiem. Udało mu się zdobyć nawet prawne pozwolenie, więc gdy ktoś będzie mnie chciał wypędzić mogę pomachać glinom przed nosem zwitkiem papieru. Wszystko układało się aż zbyt pięknie... i tak jak się spodziewałam robotę trafił szlag.
    - Budynek nie był opuszczony - odgadł łowca.
    - Zeszliśmy na dół przez jedną z iglic, dzisiaj, około czwartej nad ranem - kontynuowała Ada. - Smok przywitał nas właściwie u progu.
    - Smok? - mężczyzna parsknął śmiechem.
    - Posłuchaj, to coś miało łuski i względnie przypominało dwunożną jaszczurkę, więc dla mnie jest po prostu pieprzonym smokiem - wydęła lekko usta jak urażony przedszkolak.
    - Dwunożną, mówisz... - Sethabell spoważniał. - Jak dokładnie wyglądał ten cały smok?
    - Jak mówiłam: dwie szponiaste łapy, brązowo-pomarańczowe łuski, skarlałe skrzydła, dwa łby i obszarpany kikut szyi w miejscu trzeciej. Na dzień dobry opluło dwójkę idących z przodu jakimś kwasem i jednego jeszcze zeżarło. Pozostali zaczęli domagać się odszkodowania i mojego pracodawcę zaczyna trafiać szlag. Uparł się, że na tym zarobi...
    - A ciebie powiesi, jeśli się nie uda, rozumiem - przerwał jej jakby na wpół przytomnie Wroniec, wpatrując się z namysłem w stolik. - Hydra. Najprawdziwsza hydra...
    - Czyli co? Jak tam wrócę, to coś będzie miało już cztery łby, czy coś w tym rodzaju?
    - Jesteś pewna, że ten kikut był poszarpany? - mężczyzna zignorował jej pytanie. - Jakby coś jej odgryzło łeb?
    - Ja... pewna nie jestem - przyznała szczerze Andromeda, próbując sobie lepiej przypomnieć wydarzenia tego poranka. - Ale te ślady zdecydowanie bardziej przypominały zęby niż jakiekolwiek narzędzie do cięcia. Czy to znaczy... że tam mieszka coś równie wielkiego?
    - Raczej nie. Hydry to terytorialne stworzenia. Najpewniej sama sobie odgryzła głowę.
    - Że co? Ale... po co?
    - To nie jest taka hydra, o jakiej można poczytać w bajkach o bohaterach - zaczął wyjaśniać Zethar. - Prawdziwe hydry mają dosyć specyficzny sposób rozmnażania. Wszystkie są właściwie bezpłciowe. Młode biorą się z odciętych łbów.
    Andy zamrugała kilka razy.
    - Dobrze usłyszałaś - Wroniec kiwnął głową z całkowitą powagą. - Gdy hydra traci jedną z głów, po upływie kilku tygodni odrasta jej nowa, a odcięta przez dwa miesiące hoduje sobie tułów i odnóża. Gdy jej ciało w końcu stanie się proporcjonalnej wielkości do głowy, wyrastają jej dwie następne. Czasem żeby móc się rozmnożyć, potwór musi samodzielnie odgryźć sobie jedną z głów. Jak każde młode, dorastająca hydra potrzebuje ochrony i pożywienia, dlatego ,,matka" zostaje przy swojej głowie i strzeże jej aż stanie się samodzielna.
    - Czyli wychodzi na to, że gdzieś w grobowcu znajduje się odgryziona głowa. Smo... hydra nie wyniesie się stamtąd przez najbliższe kilka miesięcy - wywnioskowała Andromeda.
    - Biorąc pod uwagę fakt, że kikut był świeży, odgryzła sobie łeb niedawno, więc młoda opuści ten teren za dobry rok z nawiązką.
    - TYLKO młoda? - Valen skrzywiła się. Już sam rok oczekiwania był dla niej przysłowiowym wyrokiem śmierci, a wychodzi na to, że miała do czynienia z dwoma potworami.
    - Młoda hydra będzie właściwie normalnym zwierzęciem. Pewnie wytępi pobliską faunę i narobi sporo zamieszania w łańcuchu pokarmowym, ale, ironicznie, to jak najbardziej naturalna kolej rzeczy - Setha wzruszył ramionami. - Ta starsza natomiast jest karą Bogów.
    - W sensie... za wejście do grobowca?
    - Nie, to by nie wywołało takiej reakcji. I to na pewno nie twoja wina, skoro nie zdążyliście czegokolwiek tknąć. Niewiele jest zbrodni gorszych od okradania cmentarzy... Poza tym, hydra musi tam mieszkać już od jakiegoś czasu, jeśli zaczęła się rozmnażać. Ktoś na długo przed wami musiał zbezcześcić groby, więc Bogowie postawili na straży potwora.
    - No dobra, podsumujmy - zaproponowała Valen. - W grobowcu mieszka hydra. Dobrowolnie go nie opuści, bo jest przykuta do tego miejsca z woli boskiej. Gdzieś ukrywa swoją świeżo odgryzioną głowę, której będzie bronić za wszelką cenę... czyli wystarczy, że znajdziemy ją i wywieziemy?
    - To nie jest takie proste. Ilość rannych i jedna ofiara chyba powinny były ci to uświadomić.
    - Na pewno istnieje jakiś sposób na odwrócenie jej uwagi. Jeśli tak, to TY na pewno go znasz - blondynka wskazała palcem w pierś łowcy. - Jak sam mówiłeś, to zwierzę. Musi mieć słabe punkty, prawda?
    Zapadła cisza. Sethabell oparł łokcie na kolanach, z namysłem obracając w palcach cygaro. Siedzący cicho biały ptak wydawał się inteligentnie przysłuchiwać całej konwersacji. Teraz przechylił lekko łeb, wpatrując się w swojego właściciela.
    - Nie znam winnego, więc od tak się jej nie pobędę... - mruczał do siebie Setha. W końcu podniósł wzrok na Andromedę. - Ile jesteś gotowa zapłacić?
    - Tyle, ile to będzie konieczne. Mój zleceniodawca jest naprawdę zdesperowany... i mam też swoje oszczędności, ale dla ratowania kariery zrobię wszystko - zapewniła go kobieta. - I, tak jak na początku wspomniałam, za zbadanie grobowca mam obiecaną nagrodę, którą mogę się podzielić, jeśli tylko pomożesz mi pozbyć się zagrożenia.
    Wroniec znowu umilkł. Valen doskonale zdawała sobie sprawę, że był jej ostatnią deską ratunku. W tym momencie już nie obchodziło ją, czy wyjdzie z tej sprawy z dodatnim bilansem - chciała z tego po prostu wyjść cało, zarówno w kwestii dosłownej, jak i jej reputacji. Poza tym, gdyby po mieście rozeszła się wiadomość, że jako jedyna odważyła się zbadać grobowiec zamieszkany przez najprawdziwszego potwora, mogłaby jeszcze wyciągnąć z tej sytuacji jakieś plusy. Ale do tego potrzebowała człowieka, który znał się na potworach. Człowieka siedzącego naprzeciwko niej.
    - Więc...? - zapytała, gdy cisza przeciągnęła się o chwilę za długo.

Setha? Mam nadzieję, że nie przesadziłam > <

24 grudnia 2017

Od Angel CD Zero - Jailhouse Rock

     Podniosła z ziemi leżącą pod dłonią martwego mężczyzny niewielką książeczkę z instrukcją, mówiącą o tym jak zbudować silnik samochodowy. Przetarła dłonią okładkę, żeby usunąć jeszcze nie do końca wchłonięte plamy krwi, a potem przewertowała szybko kartki w środku. Książka nie była w złym stanie. Plamy krwi nie uszkodziły zbyt wiele, a wszędobylskie czarne kleksy smaru prawdopodobnie powstały dawno temu i nie z winy Angel. Rzadko przebywała w warsztacie brata, a jeśli już, starała się niczego nie dotykać. „Starała się” to słowo klucz, ale mimo to szkody, jakie zostawiała niczym nie równały się ze zniszczeniem zasianym przez nieproszonych, albo i proszonych przez lekkomyślność dziewczyny, gości. Przesunęła opuszką palca wskazującego wzdłuż cienkiej, ale długiej plamy krwi, która ułożyła się tak, jakby podkreślała jeden konkretny wers w książce. Papier był lekko chropowaty w dotyku.
     Uśmiechnęła się delikatnie na myśl, że przynajmniej to ocalało, stan zakrawał o całkiem znośny. Wszystko pozostawało czytelne, nie licząc niektórych fragmentów zakrytych czarną mazią, ale to już nie kwestia wtrącania się Angel. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, odgarnąwszy kosmyk z czoła i uniosła książkę nad głową, żeby pokazać Zero co znalazła. Radość na jej twarzy była tak szczera, jak szczera może być tylko u dziecka, zwłaszcza w czasach, gdzie świat sam zabija to, co stworzył. Prostowała plecy i ostentacyjnie wypinała pierś do przodu. Zdawać się mogło, że znalazła starożytny artefakt o nieskończonej mocy, a nie kilka sklejonych ze sobą kawałków papieru, pobrudzonych krwią i smarem. Dzieci wszak miały to do siebie, że lubiły hiperbolizować i cieszyć się z najdrobniejszych rzeczy. Dokładnie to samo działo się, gdy stała się szkoda, nawet jeśli niewielka - szukały dziury w całym i płakały. Niestały charakter był czymś, co nikogo nie dziwiło w przypadku małolat, Angel jednak zadziwiała wszystkich, chociaż nie próbowała ukrywać infantylności.
     — To nie wygląda tak źle! — zawołała pełna dumy ze swojego znaleziska, ale po chwili tak szybko, jak przywołała uśmiech na twarz, zmieniła go w powagę i zdziwienie.
     Zero stał pośrodku warsztatu, otoczony zniszczonymi gratami. Czubkiem buta trącał porozrzucane po ziemi śrubki i gwoździe. Niektóre zahaczały o niezawiązane sznurówki, a inne turlały się kilka centymetrów dalej lub na sam koniec pomieszczenia, gdzie wpadały pod poprzewracane meble. Trzymał głowę nisko zwieszoną. Nieuczesane włosy opadły mu na oczy. Angel zamrugała szybciej, wydawało jej się, że kosmyki zmatowiały, a pomiędzy brązem dostrzegła delikatną szarość. Ręce bezwładnie zwisały wzdłuż jego ciała. Zero wygasł. Cała furia i ogień, płonący w jego oczach wypalił się, a został jedynie marny, ulotny popiół. W tym momencie sprawiał wrażenie wychudłego i mizernego, a blizny i rany, które nic nie znaczyły wobec siły jego organizmu, jakby nabrały wyrazistości na te kilka krótkich chwil, choć dla Angel ciągnących się w nieskończoność. Po ręce spływała krew z zadrapania na ramieniu. Jej czerwień wybijała się soczystym blaskiem na bladej skórze. Ten mężczyzna nie przypominał jej brata. Był obcy, zupełnie jak wtedy, gdy…
     „Nie, to nieodpowiednia chwila na takie wspomnienia”, Angel potrząsnęła głową, żeby odgonić myśli. Powoli opuściła rękę z książką i uchyliła wargi, żeby się odezwać, ale słowa utknęły jej w gardle. Nieświadomie rozluźniła palce i zanim spostrzegła, upuściła instrukcję, która wpadła odsłoniętymi kartkami w kałużę krwi. Dziewczyna obudziła się z transu, a gdy zrozumiała, co zrobiła, podskoczyła jak szalona, wydając przy tym cichy pisk. Upadła na kolana. Drżącymi dłońmi wyciągnęła pospiesznie książkę z krwi i zaczęła nerwowo wycierać strony rękawami rozciągniętego swetra w różowe gwiazdki. Po chwili widok zaczął jej się rozmazywać, a na policzki spłynęły pierwsze łzy.
     Była okropna. Wszystko to spowodowała przez swoją lekkomyślność. Głupia sądziła, że zawsze może opierać się tylko na Zero bez względu na to, co się stanie, a tymczasem powinna zastanowić się jaka jest jego postawa względem brania odpowiedzialności za jej głupie pomysły. Zniszczyła jedyne miejsce, w którym mógł czuć się jak w domu po opuszczeniu ich czasów.
     — Przepraszam — wydukała łamiących się głosem. — Tak bardzo przepraszam. Odzyskam wszystko, co przeze mnie straciłeś.
     Łzy spływały po policzkach do brody i skapywały na przesiąknięte krwią strony książeczki. Nie dało jej się odratować. Wszystko przepadło. Zniszczyła kolejną rzecz, którą być może Zero darzył równie wielkim sentymentem, co cały warsztat. To bardzo egoistyczne z jej strony jak wykorzystywała fakt, że jej brat jest dwumetrowym kolosem o sile niespotykanej u przeciętnego mężczyzny. I chociaż często sprawiał wrażenie, jakby był dumny z pełnienia roli obrońcy swojej siostry, to nie sądziła, żeby uśmiechało mu się ratować ją kosztem warsztatu. Powinna przestać chować się cały czas za plecami Zero i wreszcie wziąć wszystko na własną pierś, bo kiedyś może jej braknąć wsparcia. Znów będzie zdana tylko na siebie jak za czasów, kiedy jeszcze nie miała z nim do czynienia. Samotność to ciężka sprawa.
     Ukryła twarz w dłoniach, szlochając cicho, żeby brat tego nie usłyszał. Żałowała, że w ogóle tej nocy opuściła mieszkanie. Mogła powstrzymać swoją naturę włóczęgi i urwipołcia, zamiast znów na siłę szukać kłopotów, a potem robić ze swoich problemów cudze. Świat na pewno byłby jej wdzięczny.
     Zero drgnął i podniósł głowę. Westchnął na widok rozryczanej Angel z rozmazaną krwią z rękawów swetra na twarzy. Niedbale przeczesał dłonią opadłe na oczy włosy i ociężałym krokiem zbliżył się do siostry. Poruszył się pierwszy raz, odkąd rozprawił się z zuchwałymi opryszkami, co spowodowało, że Angel spięła się i lekko zgięła palce, żeby częściowo odsłonić oczy. Patrzyła niepewnie jak Zero idzie w jej kierunku.
     — Nie maż się — rzekł lekko zachrypniętym głosem i położył dłoń na jej głowie. — Trzeba tu ogarnąć — dodał po chwili.
     — Zniszczyłam to wszy… — zaczęła, lecz Zero urwał jej w połowie zdania:
     — Daj spokój z tym. Nie wymigasz się od sprzątania. — Przesunął szybko palcami po jej włosach, plątając kosmyki, przy czym uśmiechnął się pokrzepiająco. Niezbyt szczerze, ale Angel nie miała serca wytykać mu jak bardzo beznadziejny był w okazywaniu sztucznej radości. Zresztą głowy też, była zbyt zajęta wpatrywaniem się w brata szeroko otwartymi oczami. Nie wiedziała czy to przez zdziwienie tym, w jaki sposób zareagował Zero, czy przez przerażenie, napędzane domysłami, że Zero zareaguje niezbyt spokojnie, ale obudziła się z otrzęsienia, kiedy poruszyła głową i poczuła potworny ból w kark. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę jak mocno spięła mięśnie.
     — No już, wstawaj. — Zero zdjął rękę z głowy Angel i pomógł jej podnieść się z ziemi, po czym wyjął z jej dłoni zniszczoną instrukcję i przedarł ją na pół, a kawałki papieru odłożył na stojący nieopodal blat. Angel zmusiła się do uśmiechu, jednak jej udawanie szczęścia przychodziło znacznie łatwiej.
     — To co… — Jej głos zadrżał, więc przełknęła ślinę i odetchnęła. — To co robimy z tymi tu? — Kiwnęła głową w stronę martwych mężczyzn — Wrzucamy ich do kontenera i puszczamy z nurtem fali w sedesie, oddając trzy honorowe spłukania, czy robimy oficjalną pielgrzymkę pogrzebową po pustyni w rytm „Makareny”? — Wysiliła się na radosny ton wypowiedzi i podparła rękami o biodra. Zero skrzywił się skonsternowany głupią próbą rzucenia błyskotliwego żartu przez Angel. Jak nietrudno się domyślić, Angel nie umiała rzucać błyskotliwych żartów. Ogólnie nie umiała rzucać żartów.
     — Myślałem raczej nad spaleniem ich — odparł, po czym schylił się po najbliżej leżące truchło. Bez trudu uniósł je i skierował się w stronę wyjścia, Angel zaś, ignorując swoje granice odnośnie siły, złapała kolejnego trupa za nogi i pociągnęła po ziemi za Zero. Dzielnie starała się pomagać przy przenoszeniu ciał, ale jej starania wyglądały raczej jak bezskuteczne targanie dorosłego człowieka przez pięcioletniego dzieciaka i wydawała się bardziej przeszkadzać Zero, który robił kolejne trzy rundki, podczas gdy Angel dopiero kończyła pierwszą, niż rzeczywiście przynosić pożytek. Chciała jednak w jakiś sposób wynagrodzić mu utratę warsztatu. To nic wielkiego, ale wystarczającego na początek. Pomijając fakt, że tak czy siak Zero odwalił prawie całą robotę i teraz cierpliwie czekał aż Angel przytaszczy ostatniego trupa, po czym wziął go od niej i wrzucił na szczyt stosu ciał, a potem podpalił.
     Dziewczyna przez chwilę obserwowała jak pierwsze języki ognia bez opamiętania pożerały płaty skóry oraz mięśni. Przebijały się do kości, przypalały je, pochłaniały. Skrzywiła się, gdy do jej nosa dotarł smród palonego ciała, a po chwili odeszła. Nigdy nie lubiła tej woni, więc będzie lepiej, jeśli zajmie się sprzątaniem wewnątrz warsztatu. W duchu obiecała sobie odzyskać wszystkie zniszczone przedmioty.

~*~ 

     Zlepione krwią i ulicznym kurzem kosmyki blond włosów smagnęły dziewczynę po policzku, gdy znów poderwała się do biegu. Biegnąc wzdłuż ulicy, liczyła pomiędzy płytkimi oddechami ilość chlupnięć, wydobywających się spod podeszew jej butów podczas zetknięcia z ulicą. Dopiero teraz poczuła jak zgubne może być wędrowanie po kanałach. Byle mały odgłos mógł zbudzić czujność dwóch umundurowanych mężczyzn, stojących na drugim końcu uliczki i jak przypuszczała - chwilę później już nie potrzebowała ukrywać się ze swoim chlupotaniem. Obydwoje doganiali ją w zastraszającym tempie. Była wręcz na wyciągnięcie ręki. Przełknęła głośno ślinę i w ostatniej chwili, gdy już prawie czuła dotyk jednego z nich na karku, skręciła w stronę otwartych drzwi jednej z obskurnych kamienic.
     Głębokimi susami przeskakiwała schody po trzy stopnie aż wbiegła na piąte piętro. Stanęła pod delikatnie nadtłuczonym oknem i spojrzała na nie niepewnie, zastanawiając się czy to nie będzie jeden z najgłupszych pomysłów w jej życiu lub bardziej opłacalne byłoby dotarcie na dach. Nerwowo oblizała wargi. Nie miała zbyt wiele czasu na myślenie, i tak dosyć mocno ograniczone przez skok adrenaliny we krwi, a niebezpieczeństwo zbliżało się z każdą kolejną sekundą. Angel traciła ich coraz więcej, jeśli wciąż będzie się wahać, straci również swoje życie. Spojrzała odruchowo za siebie. Krzyki mężczyzn stawały się coraz głośniejsze.
     Jedną ręką przycisnęła mocniej do piersi zawiniątko, a drugą złapała się parapetu i wciągnęła na górę. Przyparła ramieniem do szyby. Odruchowo zaciskając szczęki, uderzyła bokiem w pęknięcie. W każde kolejne uderzenie wkładała coraz więcej siły, ale mimo wszystko wciąż pozostawała kobietą z dość szczupłą posturą i słabym ciałem. Chociaż już dawno przywykła do pracy fizycznej, a ból oraz wysiłek nie stanowiły żadnego problemu, miała problem z własną siłą, dlatego zawsze polegała jedynie na swoich atutach, jakim była zwinność. Klęła pod nosem. Wyraźne cienie dwóch męskich sylwetek odznaczały się na przeciwnej ścianie. Nie spieszyli się, szli powolnym krokiem, pewni tego, że zapędzili Angel w kozi róg. Poniekąd tak właśnie było. Nigdy nie wierzyła, ale im bliżej byli zobaczenia jej przyciśniętej do szyby, tym żarliwsze stawały się bezsensowne, chaotyczne modlitwy do wszystkich bóstw, jakie powstały na tym świecie. „Błagam, błagam, błagam, jeśli wyjdę z tego cało, już nigdy więcej nikogo nie okradnę”, płakała przerażona w myślach. Nie była stworzona do otwartej walki, zwłaszcza z dwoma rosłymi mężczyznami.
     Wtedy ją zauważyli.
     Przycisnęła plecy do ściany i znów uderzyła ramieniem o okno. Szyba wreszcie ustąpiła, rozpryskując się na drobne kawałeczki. Angel wstrzymała oddech i zanim jeden z mężczyzn zacisnął pięść na jej kostce, skoczyła z okna. To czyste szaleństwo, jednak większym szaleństwem byłoby zostanie tam i czekanie aż jej skręcą kark. Wbiła mocniej obolałe palce w paczkę do tego stopnia, że poczuła delikatne chrupnięcie. Nie przejęła się, wszak miała większe zmartwienia, jak na przykład szybkie zbliżanie się do asfaltu, lecz wkrótce dostrzegła swoją szansę. Wyciągnęła wolną rękę i złapała się wystającego ze ściany pręta, zawisając bezwładnie. Stąd do ziemi dzieliły ją niecałe trzy metry. Bezproblemowo wylądowała na nogach, po czym rzuciła się przed siebie.
     Pokonała uliczkę i kiedy prawie dotarła do ulicy głównej, gdzie bez większego wysiłku zgubiłaby swój ogon, ktoś zacisnął dłoń na jej nadgarstku i szarpnął gwałtownie w swoją stronę. Chwilę później poczuła tępy ból z tyłu głowy oraz coś zimnego zapinanego ze szczękiem na nadgarstkach. Nie była wstanie określić co to takiego przez chwilowe zaćmienie umysłu, a jedyne co widziała to pulsujące mroczki przed oczami i leżącą u jej stóp niewielką paczkę, którą wcześniej tak kurczowo przyciskała do piersi. Po chwili jednak widok częściowo się unormował i była w stanie zobaczyć prędko idących w jej stronę mężczyzn, którym wcześniej uciekła, wyskakując z piątego piętra. Poruszyła nerwowo dłońmi zakutymi w kajdanki.
     — Ta mała żmija spieprzyła nam przez okno, Dan — warknął jeden z nich do mundurowego, który pomimo niewielkiego wysiłku, dorwał Angel.
     — Puśćcie mnie, wy paskudne, wstrętne... — wydawać by się mogło, że wręcz wysyczała tę odpowiedź, ale zanim ją dokończyła, zdała sobie sprawę po jak cienkiej powierzchni stąpa. — Nic nie ukradłam — dodała znacznie łagodniejszym tonem.
     — Nieszczególnie obchodzi nas co ukradłaś, a czego nie. Jesteś ostatnią osobą widzianą w towarzystwie zaginionych dwa dni temu mężczyzn ze świątyni Anubisa. Ponad trzy czwarte zaginięć to wyznawcy z jego kręgów. I niestety jesteś jedną z podejrzanych — odrzekł człowiek odpowiedzialny za jej pojmanie. Nachylił się nad Angel i pociągnął za jej włosy, odchylając głowę do tyłu. — Kto by pomyślał, że wierzący w Chnuma mogą być tak przebiegli i bezwzględni.

~*~ 

     — Let's rock, everybody, let's rock. Everybody in the whole cell block was dancin' to the Jailhouse Rock. — Od godziny urozmaicała czas innym aresztantom swoim wyciem i rytmicznym wystukiwaniem podeszwami butów o podłogę w celi, w której tymczasowo ją przetrzymywano. Niektórzy towarzysze z krat pozytywnie zareagowali na jej zabawę i podsuwali pomysły na piosenki. Chociażby na Elvisa Presleya wpadł śmieszny mężczyzna bez prawego oka z naprzeciwka. Pozostali natomiast już dawno zrezygnowali z próby uciszenia kobiety.
     I tak spędzała chwilę oczekiwania przed przesłuchaniem, przy tym uśmiechała się z udawaną uprzejmością do zdenerwowanych strażników. Wprawdzie starali się ignorować Angel oraz jej śpiewy, ale od czasu do czasu wpadał bardziej rozgorączkowany policjant i kazał się wszystkim zamknąć. Na jego szkodę działało to w drugą stronę.

Zero? Wesołych świąt, frytko. >.<

Wyszłam z wprawy, pardon.

26 listopada 2017

Od Sethabella - Raz chwastowi śmierć... A łowcy kolejna robota

     Archespor zawył wściekle, ryjąc korzeniami resztki drogiego parkietu. Bestia przerobiła go już na stos trocin, których trzymała się kurczowo, bo litego betonu pod spodem nijak nie potrafiła przebić. Wyczuwała zapewne, że coraz bardziej traci swoją stabilność i szukała kolejnego miejsca, w którym mogłaby się zaczepić. Rzuciła się gwałtownie, rozpryskując dookoła przypominający kwas sok - niby własną krew. Kwiaty nie krwawiły, toteż ten także nie zamierzał. Z okrągłych ran po kulach sączył się natomiast ten żrący sok podobny z wyglądu i konsystencji do żywicy, a bestia jakby traciła siły. Część dziur w łodydze nadal zatykały zniekształcone kule, pozostałe otwory ziajały pustkami - wokół archespora leżało mnóstwo połowicznie stopionych, płaskich pocisków. Potwór szarpnął się w górę i gwałtownie skręcił w prawo, o mało co nie przerzucając nad sobą siłującego się z nim człowieka. Długie zęby godne co najmniej ryby głębiowej, które Bell widywał jeszcze w starych książkach, uwięziły go stanowczo zbyt blisko archespora. Nie potrafił jednak wyszarpnąć sztucznego przedramienia z paszczy, pomimo tego, że sam wkładał w ten wysiłek wszystkie dostępne mu siły. Mógł się jednak do woli zapierać o podłogę i usiłować oderwać bestię od swojej protezy; wystarczył jeden ruch potwora, by znowu tracił grunt pod nogami. Kule w magazynku skończyły mu się już dawno, a bestia wydawała się być na to niewzruszona. Przynajmniej przez pewien czas, gdy Bellowi wydawało się, że archespor rzuca się jakby bardziej niż wcześniej. Był to co prawda krótki epizod, ale jakże łowcę zmęczył. Teraz było mu już właściwie wszystko jedno - zarówno jemu jak i bestii brakowało siły, żeby ciągnąć tę szopkę dużo dłużej. Człowieka i potwora różniło w tej chwili tylko to, że każdy z nich krwawił po swojemu i w różnym stopniu, bo Sethabella nikt nie przerobił na groteskowe sitko.
     Persivall znów przeciął powietrze nad głową swojego właściciela i skubnął szponami łeb bestii. Zrobił to jednak bez większego przekonania, a potem wylądował na oparciu ciśniętego w kąt fotela i złożył skrzydła, oficjalnie uznając swoją część zadania za zakończoną. Latanie na tak małej przestrzeni musiało być dla niego dość problematyczne. Nie umknęło to uwadze Sethy. Miał jednak znacznie ważniejsze sprawy na głowie. Persivall nie był ranny, ani nie groziło mu większe niebezpieczeństwo, nie wymagał on więc natychmiastowego zainteresowania.
     - Szlag by cię... Chwaście... Cholerny... -wyrzucił z siebie zamiast tego, bezskutecznie starając się choćby poruszyć zakleszczoną w paszczy ręką. Poruszył nadgarstkiem, obracając przedramieniem. Zazgrzytał metal. Wroniec skrzywił się, posykując.
     Archesporowi także nie spodobał się przeszywający dźwięk, więc po raz kolejny zarzucił łbem. Tym razem jednak zamiast poderwać z ziemi swojego przeciwnika i cisnąć nim w którąkolwiek stronę, tylko wyprężył łodygę, nie potrafiąc unieść dorosłego mężczyzny. Z ran wypłynęło więcej soku.
     Sethabell nie miał żadnej wolnej ręki, by wykorzystać swoją przewagę i wyrwać się ostatecznie. Jedna utkwiła między zębami monstrum, drugą natomiast kurczowo przyciskał do siebie podniszczone resztki książki, którą wydarł archesporowi. Ani myślał wypuścić choćby strzępka tego rozsypującego się dziennika. Był w tej chwili znacznie ważniejszy niż wolność i wygrana w walce. Ważniejszy nawet niż życie Sethabella, choć ten nie ukrywał, że dziennik nie przydałby się szczególnie nikomu, kto nie miał pojęcia czego szukać i jak odesłać chwasta tam, skąd przyszedł. Bell miał ten przywilej bycia fachowcem i bez jego wiedzy problem w zasadzie tylko by się pogorszył. Wątpił by niejaka Nevadine Visconti była w stanie uprzątnąć jego rozsmarowane po podłodze zwłoki nim znalazłaby kogoś, kto mógłby się tym zająć. Strasznie nie miał ochoty zgnić w tak zniszczonym salonie. Jeszcze bardziej nie chciał stać się pożywką dla wynaturzonego kwiatka. Wobec tego z własnych, czysto egoistycznych pobudek potrzebował zachować swoje życie. Nie było ono jednak niczym ważnym dla tej sprawy, gdyby znowu pozbył się dziennika. Na jego nieszczęście pieniędzy także potrzebował coraz bardziej desperacko.
     Nie tknę żadnego zielska przez tydzień, postanowił w myślach, nie, nie przez tydzień, przez miesiąc. 
     Jego czoło już jakiś czas temu zrosiły krople potu. Otarł je rękawem zanim zaczęły spływać mu do oczu. Mimo tego, że zewnętrzne warstwy skóry Czarnowrona z dnia na dzień stawały się coraz bardziej martwe i wytracały temperaturę szybciej niż jego organizm mógł wyprodukować ciepło, nadal potrafił pocić się z wysiłku. Zrzucał to na karb tego permanentnego osłabienia, które przyczepiło się do niego już dawno temu. I najwyraźniej za nic miało to, że w zasadzie w niczym mu nie pomagało. Nieprzyjemnie chłodna skóra jednak na ogół miała kilka plusów. Niezależnie od tego jak rekordowe temperatury wskazywał termometr, Sethabell zawsze był na tyle zimny, żeby nie odczuwać tego szczególnie. Nawet będąc całkowicie zakrytym nie skarżył się na upał, bo zwyczajnie był w stanie należycie go doświadczyć. Poza tym noktowizja prawie zawsze go pomijała, bo zamiast żarzyć się na czerwono, żółto, biało i pomarańczowo jak żarówka zwykle wyglądał na byle jaką mieszankę zieleni, od czasu do czasu podchodzącą pod odcienie żółtego. Potwory wyczuwające ludzi na podstawie ich temperatury też przy nim głupiały, więc nie zamierzał narzekać. Akurat ten skutek uboczny był w stanie zaakceptować bez zbędnego marudzenia.
     Archespor szarpnął jeszcze raz i kolejny. Wrońcowi nie zostało więc nic innego niż zacisnąć zęby i stawić roślinie opór. Nie zamierzał pozwalać sobą rzucać dłużej niż było to konieczne. Jakiś pojedynczy, zbłąkany korzeń oplótł mu kostkę i pociągnął go ku bestii. Zethar przez chwilę balansował na jednej nodze, próbując zerwać trzymające go zielsko. Dokładnie w tym momencie roślina wypuściła jego przedramię i Bell, przy akompaniamencie głośnego przekleństwa, runął na plecy, nadal przyciskając do siebie zniszczone papiery.
     Nie zamierzał czekać aż znowu coś go unieruchomi. Kopnięciem pozbył się korzenia i zerwał się na równe nogi, natychmiast rzucając się do biegu w stronę wyjścia z salonu.
     Ostatecznie tam nie dotarł.
     Jeden z wielu korzeni znów go złapał i uniósł w powietrze do góry nogami. Kapelusz sfrunął z głowy Czarnowrona i z wdziękiem opadł na podłogę. Zethar zmrużył oczy sfrustrowany tak nagłą zmianą perspektywy. To miała być znacznie łatwiejsza robota...
     Koniec końców udało mu się wydostać z pomieszczenia, mało delikatnym ruchem wciskając kapelusz na głowę. Ktoś już uprzątnął zalegające wszędzie szkło. Nic zatem nie mogło go powstrzymać od oddalenia się od drzwi na bezpieczną odległość tylko po to, by mógł paść na podłogę, oddychając przy tym chrapliwie. Jeszcze przez dobre kilka minut dyszał ciężko w absolutnym bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Falowała jedynie jego klatka piersiowa. Zamknął na chwilę oczy i pogratulował sobie w myślach dobrej roboty. Może niezbyt eleganckiej, gdyby miał ocenić swój styl z perspektywy czasu, ale bez wątpienia skutecznej. Jego praca zwykle nie przypominała tak chętnie opisywanych heroicznych pojedynków, które mnożyły się w kulturze. Prawdę powiedziawszy Sethabell zwykł parskać śmiechem, gdy ktoś szczerze się zawodził na skonfrontowaniu książkowych wyobrażeń z ponurą rzeczywistością. Praca łowcy demonów była parszywa, brudna, nierzadko też śmierdząca truchłem i obrzydliwa w każdym calu, a przede wszystkim mijała się ze wszystkimi oczekiwaniami względem niej.
     - Na miłość Izydy! Nic panu nie jest?!
     Zethar zmusił się do otworzenia jednego oka i zerknięcia kto śmie mu przeszkadzać. Jedna ze służek, które już kilkakrotnie przemierzały korytarz sąsiadujący z salonem pochylała się nad nim z wyrazem najczystszego, podszytego strachem, zatroskania wymalowanym na krągłej twarzy. Zamknął oko i mruknął coś nieskładnie w odpowiedzi, mając na myśli, by zostawić go w spokoju. Służka musiała zinterpretować ów podejrzanie gardłowy dźwięk zupełnie inaczej i natychmiast przystąpiła do pomocy biednemu, bezbronnemu seryjnemu mordercy (lub rzeźnikowi, gdyby podciągnąć krew rozumnych istot pod tą samą kategorię, co bezmyślne worki zębów i pazurów, z którymi także musiał się męczyć) wylegującemu się pośrodku korytarza.
     - A tyle prosiłam panią Visconti, żeby najęła co najmniej dwóch tych całych ,,profesjonalistów" od czarnej roboty... Mówiłam, prosiłam... I na co to komu? Nawet prostego trepa nie raczyła nasza pani sprowadzić... Ostrzegałam przecież, że ten kwiatek to mi na coś poważniejszego wygląda... - mówiła do siebie, kręcąc się dookoła Wrońca w daremnych próbach postawienia go na nogi.
     Mężczyzna ani myślał z nią współpracować. Nie ułatwiał jej zadania, nagle rozluźniając wszystkie mięśnie, by bardziej przypominać bezwładną kukłę niż człowieka, którego ktoś najął do wyeliminowania potencjalnie śmiertelnego problemu. Nie chciało mu się nigdzie ruszać, niespecjalnie interesowało go też, co służka ma do powiedzenia.
     - Matko moja najukochańsza! Pan krwawi!
     To by było na tyle w kwestii spokoju.
     - Wydaje ci się. - oznajmił jakoś słabiej niż zamierzał. Skrzywił się słysząc ton swojego głosu i westchnął ciężko.
    - O nie, nie, nie, nie - upierała się dalej - To poważna sprawa! Proszę za mną. Czy potrzebuje pan noszy?
     Ostatnie słowo definitywnie przekonało Sethabella, że ma wystarczająco dużo energii, by błyskawicznie poderwać się do siadu i zgromić służącą nieprzychylnym spojrzeniem.
     - To nie będzie konieczne - oświadczył sucho, dźwigając się na nogi. Był znacznie wyższy niż usiłująca mu pomóc kobieta, więc bez żadnego skrępowania łypnął na nią z góry, poprawiając kapelusz, by na pewno leżał idealnie.
     Kobietę chyba lekko onieśmieliła typowa Wrońcowi aura niechęci, gdyż jej policzki spłonęły rumieńcem pod wpływem jego firmowego spojrzenia zmrużonych w złości oczu. Znacznie mniej pewnie chwyciła go za rękaw i pociągnęła delikatnie, natychmiast puszczając materiał, nim Bell zdążył się jej wyrwać. Zostało mu jedynie po raz ostatni westchnąć dobitnie ciężko i pomaszerować korytarzem za służką. Wprost do miejsca, gdzie oficjalnie nawet nie powinien był zaglądać.
     Miał przeczucie, że nie był to najlepszy pomysł. Jego pracodawcy zwykle nie lubili, gdy zajmował się czymś innym niż to, za co miał dostać zapłatę. Nie przypominał sobie, by pani Visconti miała zamiar zapłacić mu za zwiedzanie jej willi. Mógł jednak wzruszyć w duchu ramionami, tłumacząc sobie, że w ten sposób oszczędza sobie czas, który musiałby poświęcić na odpędzenie służki. Nie wyglądała jakby miała zamiar szybko zostawić go w spokoju. Szedł więc kilka kroków za nią, powłócząc nogami w słabym proteście przeciw tak ewidentnemu łamaniu konwenansu i usiłował rozprostować zgniecione w garści kartki, a potem poukładać je w sensowny ciąg poszczególnych wpisów.
     - Ten... kwiat... - zaczęła służka, po chwili krępującej ciszy.
     - Archespor. - Czarnowron poprawił ją niemal odruchowo, zupełnie nie zawracając sobie głowy tym, co wypada, a co nie. Miał serdecznie dosyć wysłuchiwania niepoprawnych nazw konkretnych gatunków, tylko dlatego, że przeciętny Kemetańczyk nie zdawał sobie sprawy z istnienia odpowiedniego słowa. - Gdyby był kwiatem, byle ogrodnik rozwiązałby sprawę i łowca byłby tu kompletnie zbędnym dodatkiem.
     - No tak, tak... Oczywiście ma pan rację, panie...?
     - Sethabell.
     - Panie Sethabell, myśli pan, że się panu uda? - kobieta mijała kolejne drzwi części przeznaczonej dla służby, kierując się zapewne do jednego z ostatnich pomieszczeń. Ta część domu z pewnością nie była reprezentacyjnym miejscem, a Zethar był prawie całkowicie pewien, że każde poszczególne drzwi prowadzą do niewielkiego pokoju zarezerwowanego dla służących i ludzi dbających o dom, którzy stale przebywają na terenie posiadłości. Rodzina Visconti, mieszkając w tak rozległej willi, bezsprzecznie udowadniała, że z pewnością miała dość środków by utrzymywać tylu ludzi.
     - Tak patrząc prawdzie w oczy to już mi się udało...
     - Jak to?
    - Mam nadzieję, że zdobyłem już wszystko czego potrzebowałem. - przez twarz Czarnowrona przemknął grymas niezadowolenia - Można powiedzieć, że dosłownie wywalczyłem sobie strzępy informacji.
     - Czy zdradzenie czego pan się dowiedział, panie Sethabell, jest jakąś tajemnicą?
     - Jest. Póki co nawet przede mną - przytaknął jej Wroniec - A gdy już się dowiem do czego doszło w tym domu, nadal będzie, bo szczerze wątpię, by Nevadine zwolniła mnie z tajemnicy zawodowej.
     - Hm... - służka mruknęła zawiedziona i otworzyła jedne z niczym niewyróżniających się drzwi, a potem weszła do środka.
     Setha zatrzymał się w progu i zajrzał do środka. Wnętrze raczej nie wzbudzało podejrzeń, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przypominało prywatny gabinet, który w pośpiechu przerobiono na prosty gabinecik lekarski. Na szczęście Wrońca nie dało się w nim przeprowadzać nazbyt skomplikowanych zabiegów. Operacja bynajmniej mu nie zagrażała.
     - Zapraszam, śmiało. - zachęciła go służka,wyciągając z jednej z przeszklonych gablotek czystą gazę i bandaż - Tutaj rezyduje nasz domowy lekarz.
     - Pani Visconti stać na utrzymywanie prywatnego lekarza? - zainteresował się, przestępując próg. Nie pozbył się jednak podejrzeń względem kobiety, która najwyraźniej sama siebie mianowała pielęgniarką. Tego rodzaju uprzedzeń nijak nie można było zostawić za drzwiami.
     - Ależ oczywiście, że tak. Wie pan, panie Sethabell, pani Nevadine ma okropne problemy ze snem.
    - Doprawdy? - Setha uniósł jedną brew. Kobieta gestem kazała mu usiąść na wysokim stołku, nadal krzątając się przy rozstawionych pod ścianami gablotkach. Spełnił jej polecenie, wodząc za nią nieufnym wzrokiem.
     - Teraz, kiedy została sama w tym ogromnym domu jest chyba nawet gorzej niż poprzednio. Straszna sprawa... Chodzi o to, że pani Visconti miewa koszmary. Często krzyczy przez sen, a wtedy nikt nie potrafi spać... - kobieta zacmokała ze współczuciem - No i ten kwia... Archespor, czy jak mu tam było, niczego nie ułatwia.
     - Domyślam się... - odpowiedział jej głucho Sethabell, marszcząc brwi nad jedną z kartek dziennika. Z braku lepszego zajęcia zaczął przeglądać poszczególne wpisy, szukając tego jednego, który wyjaśni mu, jak ugryźć temat klątwy archespora. Nie przerwał czytania nawet w chwili, gdy służka podeszła do niego i kawałkiem chusteczki otarła mu ze skroni na wpół zaschniętą strużkę krwi. Zasyczał przez zęby, gdy przytknęła mu do ranki nasączony wodą utlenioną kawałek gazy, ale nawet to nie zmusiło go do oderwania wzroku od nadpalonych kartek.
     - Powiedz mi... - zaczął zamyślony - Co stało się z synem Nevadine?
     Kobieta zamrugała zaskoczona takim pytaniem i przypadkowo docisnęła gazę do czoła Wrońca odrobinę zbyt mocno. Wzdrygnął się i odchylił na taborecie, zerkając na kobietę z urazą.
     - Cóż... Pan Callum zniknął bez śladu. Według oficjalnej wersji opuścił Kemet... Albo raczej studiuje w po drugiej stronie miasta.
     - Ale nigdy nie pojawia się w domu. - stwierdził Zethar z całkowitą pewnością - Co mówią nieoficjalne wersje?
     - Mówią, że nikt nie widział, by młody pan Callum chociażby zaczynał się pakować.
     - Ciekawe... - skwitował, raz jeszcze przebiegając wzrokiem po notatce. Wyprostował się z wyrazem zrozumienia na twarzy, kiedy poszczególne elementy zagadki wskoczyły na swoje miejsce. Chwilę później odepchnął od siebie dłonie służki i zeskoczył ze stołka, natychmiast kierując się ku wyjściu. - To wszystko czego potrzebowałem. - rzucił jeszcze na odchodne.
     - Co...? Co pan zamierza?
     - Zabawić się w sędziego z powołania.
     Zbiegł po schodach oddzielających kwatery służby od właściwej części domu i z ponurą miną ruszył na poszukiwania pokojów swojej zleceniodawczyni. Obciągnął rękawiczki, by na pewno dobrze leżały mu na dłoniach i zacisnął pięści. Jakiś służący musiał uskoczyć pod ścianę, by nie zderzyć się z nim i nie ściągnąć na siebie jego ciskającego gromy wzroku. Bell przeszedł przez dom jak chmura burzowa - zwiastun niechybnej katastrofy.
     Dotarłszy pod drzwi Nevadine był już dość wściekły, by nie trudzić się ani pukaniem, ani chwytaniem za klamkę. Kopnięciem wyważył sobie drzwi i wpadł do środka nie czekając na zaproszenia. Zastał właścicielkę domu siedzącą na łóżku. Kobieta patrzyła na niego przerażona, przyciskając dłonie do klatki piersiowej w miejscu serca. Pozbyła się gdzieś swojej idealnej sukienki, zastępując ją znacznie mniej wyjściowym szlafrokiem, a perfekcyjnie ułożone loki miała w nieładzie.
     Oczy Wrońca skryte w cieniu ronda kapelusza pociemniały jeszcze bardziej niż dotychczas, gdy zobaczył Nevadine. Co innego było wiedzieć co zrobiła, ale nie móc należycie zareagować, a czym innym było mieć w zasięgu ręki winowajczynię całego rabanu. Czarnowron powoli przekrzywił głowę i zrobił coś, czego nie zrobiłby żaden zdrowy na umyśle i panujący nad sobą człowiek - zawarczał gardłowo niczym rasowa bestia, udowadniając tym samym, że plotki, wedle których rzekomo sam stał się potworem nie wzięły się z niczego.
     - Zetharze Sethabellu... - zaczęła pobladła ze strachu kobieta, ale nie chciał słuchać. Jednym susem doskoczył do niej i powalił ją na łóżko, dociskając sztuczną ręką jej gardło.
     - Problemy ze snem, co? - warknął prosto w twarz Nevadine. - A może cholerne wyrzuty sumienia?
     Kobieta wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Poruszała ustami, ale nie wydała z siebie nawet cichego szeptu. Czarnowron pochylił się nad nią bardziej aż ich oboje ogarnął nieprzyjemny zapach archespora, którym nasiąknęły ubrania łowcy.
     - Przyznaj się, Nevadine. To ty stworzyłaś tamtą bestię. - głos Bella, wbrew wszystkiemu co sobą pokazywał wręcz ociekał nieludzkim opanowaniem.
      Pani Visconti mimo wszystko nadal milczała, wpatrując się w Sethabella zaszokowanym, przerażonym spojrzeniem. Nie była w stanie wzbudzić w nim litości, co wcześniej czy później musiało do niej w końcu dotrzeć. Rozdrażniła kogoś, kto żył z potworami dość długo, by i siebie odrzeć z człowieczeństwa. Byle sarnie spojrzenie nie było w stanie roztopić narastającego latami okrucieństwa. Ta kobieta mogła w każdej chwili umrzeć, o czym oboje doskonale wiedzieli. Jednak tylko Setha czerpał z tej świadomości bestialską satysfakcję.
     - Barbarzyńca... - wykrztusiła z trudem. Odpowiedział jej pozbawiony wesołości, skrajnie pogardliwy śmiech.
     - Słodką ironią jest słyszeć takie określenie z ust kobiety, która zamordowała własne dziecko, nie sądzisz?
     Źrenice Nevadine rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy usłyszała ten zarzut. Pokręciła nieznacznie głową, zaprzeczając wszystkiemu. Bell nie widział jednak oburzenia. Łowcy demonów już w początkowych fazach szkolenia wykształcali zdolność obserwacji na poziomie tak wysokim, że niewiele szczegółów mogło im umknąć. Stąd Sethabell pod sztucznym oburzeniem dostrzegał coś zgoła innego. Wroniec napawał się paniką kobiety, która najęła go, aby pozbył się jedynego dowodu.
    - Nie jesteś tak sprytna jak myślałaś, wiesz? - ciągnął dalej, bezwzględnie wypranym z emocji głosem - Fakt, wynajęcie mnie rozwiązałoby wszystkie twoje problemy, no bo kto by się domyślił? Pozwól więc, że coś ci wyjaśnię. Są zbrodnie zbyt straszne dla ludzi. Obrażają one Bogów, którym przypadkiem oddaliśmy naszą wolną wolę, a ci zdecydowanie nie lubią, kiedy taki robak jak ty ich obraża. Zsyłają oni wtedy bestię, która w zależności od kaprysu wyrasta albo na mogile ofiary, albo w miejscu popełnienia brutalnej zbrodni. Jak się domyślasz twój salon to dość niecodzienne miejsce na grób, zatem zabiłaś własne dziecko w tym pomieszczeniu. A skąd się dowiedziałem? - Zethar wpatrywał się w twarz coraz bledszej kobiety, bezbłędnie odgadując wszystkie kłębiące się w jej głowie pytania - Twój pamiętnik to zajmująca lektura. O mały włos, a po raz drugi straciłbym tę samą rękę, usiłując wydrzeć chwastowi zapiski, bo strzegł ich bardziej niż własnego życia, ale wszystko wskazuje na to, że wysiłek mi się zwrócił, racja? Lepiej dla nas obu, bo okropnie nie znoszę męczyć się na darmo. Ale wiesz co? Bardziej nie lubię kiedy ktoś robi ze mnie idiotę. Archespory karzą wyłącznie przestępstwa takie jak szczególnie okrutne morderstwa. Powiedziałby ci to każdy jeden łowca, nawet pierwszy z brzegu żółtodziób. Tak się składa, że nie raczyłaś wspomnieć o podobnym incydencie, oczekując przy tym natychmiastowego rozwiązania problemu. Nie uważasz, że sporo by mi taka informacja ułatwiła? Mógłbym od razu doprowadzić wszystkie krzywdy do porządku i wyrównać rachunki.
     Nevadine usiłowała się mu wyrwać, bezskutecznie drapiąc go paznokciami. Gdy to nie przyniosło zamierzonych rezultatów, zaczęła drapać go po twarzy, nawinie wierząc, że połowicznie martwe ciało nadal odbiera ból tak samo jak każdy żywy organizm. Nie mogła wiedzieć w czym tkwi przewaga Wrońca. Natomiast jednego była pewna: człowiek nie powinien uśmiechać się pogardliwie, gdy ktoś rozszarpuje mu policzek. Zethar Sethabell, nazywany z jakiegoś powodu Wrońcem człowiekiem nie mógł już być.
     - Wyznawcy Ra mnie ułaskawią - szepnęła, unosząc podbródek w próbie odzyskania choć części utraconej godności. - Nic mi nie zrobisz.
      - Żeby mogli cię ułaskawić musiałabyś najpierw się z nimi spotkać. - oświadczył Sethabell, wolną ręką powoli odwiązując pasek szlafroka Nevadine. Nie miał nic złego na myśli, choć wyglądać to musiało co najmniej dwuznacznie. Starsza kobieta brzydziła go znacznie bardziej niż jeszcze do niedawna.
     - Czy to znaczy, że...?
     - Jestem Świadomym? - Zethar wyswobodził atłasowy pasek i odłożył go na bok, a potem złapał nadgarstki kobiety. - Poważne oskarżenia, patrząc na to, że jedynie zasugerowałem ci, że nie zabiorę cię do sądu.
     Z braku odpowiedniej ilości sznura, Sethabell musiał zadowolić się zakneblowaniem kobiety i związaniem jej nadgarstków z pomocą tego samego paska. Na szczęście dobrze radził sobie z krępowaniem różnych istot z użyciem najbardziej prowizorycznych lin. Przerzucił sobie kobietę przez ramię z delikatnością właściwą prostemu człowiekowi zarzucającemu sobie na plecy wór z ziemniakami i ruszył w drogę powrotną do salonu. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, mając cichą nadzieję, na to, że nie spotka po drodze żadnego człowieka. Okropnie nie chciało mu się zacierać śladów tego, co miał zamiar zrobić. Poza tym dość już powiedział tego dnia w obecności Nevadine.
      - Mógłbym zrobić to znacznie mniej brutalnie - przyznał w końcu, stawiając kobietę w drzwiach salonu tak, by widziała szalejącego wewnątrz potwora. - Ale wiesz jak to mówią... Pierwsza myśl zawsze jest najlepsza. Ja tylko doprowadzam swoje zlecenie do końca.
    Po tych słowach pchnął kobietę wprost na archespora. Zatoczyła się, nie potrafiąc złapać równowagi. Pełna zębów paszcza wystrzeliła w jej stronę... ale Zethar już nie patrzył. Wbrew pozorom śmierć Nevadine go nie bawiła. Chciał tylko, by wierzyła aż do końca, że są na świecie istoty gorsze niż ona sama. W gruncie rzeczy okazał jej litość. Spaczoną i bardzo w jego stylu, ale mimo wszystko chociaż tyle jej dał.
     Wychodząc z rezydencji gwizdnął na swojego ptaka, by ten do niego dołączył. Persivall przysiadł na jego ręce.
     - Znowu będziemy jeść myszy, które złapiesz - Sethabell westchnął cicho. Nie miał siły na to, żeby pieszo wracać do domu. Z willi Viscontich do jego mieszkania blisko nie było, a jego fundusze kurczyły się coraz bardziej. Łowcy z definicji nie obracali ogromnymi fortunami nawet w czasie, gdy im się powodziło. Tym razem jednak nie było wyjścia i Setha musiał zamówić sobie taksówkę. Lepiej dla tego taksówkarza, żeby nie pytał... i lubił ptaki. 
     Sethabell przekroczył próg domu, czując się jeszcze bardziej zmęczonym i obolałym. Miał wrażenie, że rozpada się od środka na miliardy maleńkich cząsteczek. Przetarł dłońmi twarz, czując jak odrywa tym gestem drobne płatki zakrzepłej krwi i zdecydował się pójść doprowadzić to do porządku. Nie znosił klaustrofobicznej łazienki w tym mieszkaniu, ale mimo wszystko korzystać z niej musiał. Choćby po to, by opatrywać pomniejsze skaleczenia na twarzy.
     Niedługo później usiadł ciężko na łóżku. Sięgnął na oślep do szafki i złapał za puszkę. Potrząsnął nią, sprawdzając czy cokolwiek w niej zostało. Usłyszał ciche chlupnięcie, więc przystawił puszkę do ust i pociągnął długi łyk piwa. Zaklął cicho, orientując się, że cały gaz już dawno temu uleciał z puszki i cisnął nią przez pokój, za nic mając to, że jeszcze nie wypił całej jej zawartości. Otworzył szufladę stojącej w nogach łóżka komody i drżącą ręką wyciągnął z niej strzykawkę. Wiedząc jak bardzo trzęsą mu się ręce zawsze wypełniał toksyną kilka strzykawek w zapasie, by nie tracić czasu na próby odmierzenia odpowiedniej dawki. Niecierpliwym gestem zrzucił z siebie płaszcz i podciągnął rękaw dobrze przylegającego do ciała kostiumu, który nosił pod spodem, naiwnie wierząc, że jakikolwiek materiał jest w stanie zatrzymać w nim ciepło. Wbił strzykawkę we wgłębienie łokcia. Nie potrzebował już przymierzać się do wykonania tego zabiegu. Kłuł się tak codziennie. Czasem, gdy wymagała tego potrzeba nawet i kilka razy w ciągu doby. Wcisnął tłok strzykawki. Niegdyś jeszcze fascynowała go czarna substancja, którą sobie wstrzykiwał. Obecnie jednak traktował to wyłącznie jako niezbyt przyjemny obowiązek, którego zignorowanie mógł przypłacić śmiercią w agonii. Długiej i boleśnie okrutnej agonii.
      Wyrwał pustą strzykawkę z ciała i zakleił rankę plastrem, a potem padł na łóżko, opuszczając na oczy kapelusz. Nikt nie zapłacił mu za pozbycie się archespora. Dlatego powinienem brać opłaty z góry, pomyślał gorzko. Musiał odetchnąć chociaż chwilę. Potem będzie się zastanawiał co będzie dalej i z czego opłacić rachunki. Najpierw mógł pozwolić sobie na chwilę niespokojnej drzemki. Problemy mogły poczekać.
     Na raz ktoś załomotał w drzwi. Zethar zmełł w ustach niewybredny ciąg przekleństw i naciągnął kapelusz na całą twarz. Nie chciał, by ktoś pomyślał, że zastał go w domu. Pukanie jednak nie zamierzało ustawać. Trwało w najlepsze nawet wtedy, gdy zegar odliczył pełne 10 minut i dalej, gdy upłynęło ich 15. W końcu Sethabell nie wytrzymał. Nie potrafił zasnąć twardym snem nawet w idealnych ku temu warunkach, o spaniu, gdy ktoś o mało co nie wyłamuje mu drzwi z zawiasów mowy być więc nie mogło. Podniósł się z łóżka i powlókł się otworzyć, przygotowując już najbardziej wytrącone z równowagi spojrzenie, które potrafił z siebie wykrzesać. Był wykończony minionym zleceniem, świeża toksyna krążyła mu w żyłach i znowu brakowało mu pieniędzy na najbardziej podstawowe środki. Ktokolwiek śmiał w tym momencie zawracać mu głowę musiał liczyć się z powitaniem równie paskudnym co nastrój Wrońca.
     Bezbożnicy nigdy nie zaznają spokoju...

18 września 2017

Od Marvela - Po-mo-cy

        Marv nigdy nie narzekał na fakt, że przyszło mu żyć w takim klimacie a nie innym. Co nie oznaczało, że zawsze to lubił. Były dni, w których lejący się z nieba żar doprowadzał go do szewskiej pasji. Właśnie takie jak ten, w którym poczciwa (i zapewne starsza od niego) klimatyzacja w mieszkaniu Eli'a nagle postanowiła odmówić posłuszeństwa. Chłopak początkowo dzielnie ignorował zaduch, skupiając się na książce, ale gdy już piątą stronę ozdobiła kropla potu, zdecydował się sprawdzić, czy jego brat ma lepszą cierpliwość. Nie miał - Eliah już od jakiegoś czasu siedział na podłodze w małym salonie, grzebiąc we wnętrznościach starego wentylatora. Po kilku nieudanych próbach zakończenia buntu maszyn, dwójka Cutterwicków zgodnie uznała, że dzisiaj powinni spędzić resztę dnia na zewnątrz, gdzie - ironicznie - było chłodniej. Tak więc Drozd udał się po narzędzia, a Marvie do parku.
  Chcąc czy nie, czytanie odpadało - Marvel nigdy nie potrafił skupić się na książce w miejscach publicznych. Nie żeby był introwertykiem, bo dosyć często włóczył się bez powodu po mieście. Tu raczej chodziło o trudność w wykonywaniu dwóch czynności jednocześnie: gdy czytał, zapominał o telepatii. Gdy zapominał o telepatii, słyszał myśli co trzeciej osoby przechodzącej obok niego, najczęściej dręczonej silnymi emocjami. To tak, jakby ktoś przechodząc obok ciebie wydarł ci się nad uchem ,,Cholerna szmata!" i poszedł dalej, jak gdyby nigdy nic. Było to wyjątkowo irytujące, a czasem nawet przypominało oglądanie słabego horroru, gdzie moment napięcia skutecznie psuła wyskakująca z niczego kukła w towarzystwie wrzasku. Podobnie w takiejże sytuacji, Marvie wciągnięty w fascynującą historię nagle zapominał o całym świecie i każda przypadkowa, głośniejsza cudza myśl sprawiała, że podskakiwał na swoim miejscu w nagłym lęku, niemal natychmiast zastępowanym poczuciem rosnącej frustracji. Jednak zwracanie ludziom uwagi wydawało się wyjściem irracjonalnym. ,,Mogłaby pani ciszej myśleć? Próbuję czytać." jak na uprzejmą uwagę brzmiało wręcz komicznie. Nie wspominając o tym, że pewnie przyprawiłby ową panią o zawał odzywając się bezpośrednio w jej umyśle.
  Tak więc zamiast książki zdecydował się wziąć ze sobą starą MP3-ójkę, parę słuchawek dousznych (Zgubiłem te czerwone. Wspaniale.) i drobne. W drodze do parku po namyśle wstąpił do piekarni i kupił suchego precla. Tak opatrzony, dotarł na brzeg stawu, gdzie zajął uklepane wręcz miejsce na trawie, wypatrując kaczek.
  Jak zwykle, długo czekać nie musiał. Parkowe ptactwo po wielu latach dokarmiania przez dzieciaki chyba wyewoluowało z pół-dzikiego w pół-i-ćwierć-udomowione. Widząc kogokolwiek z jedzeniem choćby i na chodniku niedaleko brzegu, zapominały chyba jak natura kazała im się odżywiać i dawały przed publicznością taki koncert życzeń, że żal nie było im czegoś rzucić. Marvel doskonale wiedział, iż daje się naciągnąć nikomu innemu, jak piątce nibybiednych bezdomnych, którzy równie dobrze mogliby pójść legalnie zarobić. W żaden sposób mu to jednak nie przeszkadzało. Lubił te kaczki. Parkowe wrony i wróble również.
  Głodne ptaszyska podpłynęły powoli w jego stronę, jak zwykle wcale na niego patrząc, jakby tylko zupełnym przypadkiem ruszyły w jego kierunku. Gdy na taflę wody spadł pierwszy kawałek precla, rozpoczęła się między nimi niema walka na siłę woli. Trwała ona jednak tylko sekundę, niezauważalną dla normalnego nastolatka, po której ta najbliżej przysunęła się szybko do zdobyczy i połknęła ją z zadowoleniem. Niedługo potem ptaki już zupełnie przestały się przejmować pozorami. Aż do momentu, w którym...
  - Ach, mały pan Cutterwick!
  Kaczki rozpierzchły się unosząc lekko skrzydła i obserwowały dobrego małego i głośnego dużego człowieka z bezpiecznej odległości. Chłopak westchnął w myślach i spojrzał do góry na swoją sąsiadkę, pauzując ,,Dropping Out Of School". Zmusił się do uśmiechu.
  - Jak ci mija dzień? - zapytała pani Khoen.
  Domyśl się, przeszło chłopakowi przez myśl. Z reguły nie bywał złośliwy, ale gdyby mógł się otwarcie odzywać, sąsiadka Cutterwicków na pewno nie byłaby już dla niego taka miła. Nie lubił pani Khoen z dwóch konkretnych powodów. Pierwszym była ta wymuszona grzeczność. W końcu po co pytać NIEMOWĘ o opis swojego dnia? Doskonale wiedziała, że chłopak nie potrafi mówić, ale mimo tego nie siliła się na znajomość migowego, dalej zadając pytania, na które nie potrzebowała wcale odpowiedzi. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby usilnie próbowała sobie zjednać Vela, równocześnie dawkując jego prawnemu opiekunowi cały swój dzienny zasób jadu. Brzmiało to dosyć dwubiegunowo, kiedy młodszemu Cutterwickowi mówiła przesłodzone ,,Dzień dobry", a sekundę później starszemu groziła policją za - zmyślone - zakłócanie ciszy nocnej. Marvel jasno z jej zachowania odczytywał, że uważa go za głupiego, więc jedynie utrzymywał ją w tej fałszywej świadomości, jakoby jej nieudolne sztuczki na niego działały.
  Drugi z powodów wiązał się z jego początkami ustatkowywania się w Kemecie. Dosyć niedługo po tym, jak Eliah zdobył prawo opieki nad Siódemką, do drzwi jego mieszkania z niczego zapukała policja i przedstawiciel opieki społecznej. Wezwał ich oczywiście nie kto inny niż pani Khoen, zaraz po tym, gdy przypadkiem zobaczyła na ramieniu Marviego świeży ślad po oparzeniu. Doskonale świadoma faktu, że mieszka naprzeciwko kryminalisty, szybko połączyła wątki i ruszyła na pomoc ,,bezbronnej, maltretowanej sierocie". Chłopak, jakby nie było nadal poszukiwany przez Exeltec, niemal dostał ataku paniki. Na całe szczęście, to nie było już pierwsze jej wezwanie w sprawie Drozda i jego ,,podejrzanego zachowania", toteż policjanci uwierzyli w wersję wydarzeń Cutterwicka, wedle której Marvel oparzył się rączką patelni. Oczywiście po zamknięciu za nimi drzwi mężczyzna wyglądał, jakby miał go zaraz trafić szlag.
  Pani Khoen nie kojarzyła się więc Marviemu z niczym przyjemnym. Uśmiechanie się do niej przywodziło mu na myśl uśmiechanie się do wyjątkowo paskudnej ropuchy. I strasznie z tym porównaniem nie odbiegał od rzeczywistości.
  - Dobrze się czujesz? - jakby na potwierdzenie jego poprzednich przemyśleń, kobieta zadała następne pytanie, również ze zbyt otwartą możliwością odpowiedzi, by mogło wystarczyć potaknięcie głową.
  Cutterwick więc wzruszył tylko ramionami, po migowemu narzekając na upał. Khoen pokiwała powoli głową, jakby wszystko zrozumiała.
  - Nie potrzebujesz czegoś? - pokręcił głową. - Wiesz, jakby co zawsze jestem kilka kroków obok. Słyszałam, że w kilku mieszkaniach wysiadło ogrzewanie i klimatyzacja...
  Oho. Zaczyna się.
  - ... w pokoju Nicka - pamiętasz, opowiadałam ci o nim - dalej nic nie ma. Jak chcesz, to zawsze możesz tam zamieszkać na kilka dni. Eliah na pewno sobie bez ciebie poradzi, w końcu to dorosły... odpowiedzialny facet - te słowa ciężko przeszły jej przez gardło.
  Chłopak wyczuwając, że zbliża się niebezpieczeństwo, zaczął nieco gwałtowniej gestykulować rękoma, przy okazji kręcąc z uśmiechem głową. Kobieta jednak wydawała się to skutecznie ignorować.
  Całą sytuację z boku obserwował ciemnowłosy mężczyzna w znoszonej bluzie. Południowa warta w parku nigdy nie należała do ciężkich zadań, tak więc pozwolił sobie na nieco rozluźnienia - zdjęta z dolnej części twarzy przyłbica wystawała z szerokiej kieszeni, a broń zostawił na komisariacie, by nie wywoływać zbytniej sensacji. Już z własnymi implantami czuł się wyjątkowo pewnie. Oparty o drzewo niedaleko chodnika, z pewnym rozbawieniem przyglądał się całej scenie. Nie słyszał całej rozmowy, ale Zdążył już załapać, że dzieciak jest niemową, a jego podejrzanie starsza ,,znajoma" chyba zaczyna mu się już nastręczać. W pewnym momencie, gdy Marvie już wstał, zauważył nieznajomego pod ramieniem dręczycielki. Mężczyzna uniósł pytająco brew, na co chłopak wypowiedział ustami bezgłośne ,,PO-MO-CY". Strażnik ruszył więc w ich kierunku. Zagadana kobieta zauważyła go dopiero, gdy trącił ją uprzejmie w ramię. Pani Khoen obejrzała się na niego z najwyższym oburzeniem.
  - Jakiś problem? - zapytał mężczyzna. Dopiero teraz Marvie dostrzegł, że był cyborgiem - z prawego rękawa bluzy wystawała mechaniczna dłoń. Jego sąsiadka również to zauważyła i najwyraźniej brzydziła się modernizowanymi stróżami prawa równie mocno, co kryminalistami.
  - A kim pan jest, jeśli można zapytać? - prychnęła ostentacyjnie.
  - Ra'as Ezra, strażnik - przedstawił się krótko unosząc jedną brew. Jego twarz wyrażała ten sam stoicki spokój, chociaż chłopak mógłby dać głowę, że już wyrobił sobie zdanie o swojej rozmówczyni.
  - Strażnik? Nie wygląda pan... - powiedziała Khoen, otwarcie lustrując go wzrokiem.
  - Oczywiście, że nie wyglądam - przerwał jej Ra'as. - Mogę wiedzieć, co tu się dzieje?
  - Tutaj? Nic, nic, proszę pana - uśmiechnęła się szeroko. - Rozmawiam tylko z panem Cutterwickiem.
  Ezra zmrużył oczy słysząc nazwisko Marva. Chłopaka nagle przeszło nieprzyjemne przeczucie.
  - Czy aby na pewno to tylko rozmowa? - upewnił się strażnik. - Pan Cutterwick wygląda, jakby prosił o pomoc.
  - Och, to wymachiwanie rękami? To tylko migowy...
  - Zna pani migowy? Bo ja tak.
  Kobieta umilkła nagle. Jej oczy pociemniały, jakby obsunęła jej się z twarzy uśmiechnięta maska.
  - Proszę nie dręczyć ludzi, zwłaszcza nieletnich - kontynuował Ra'as, doskonale wiedząc, że wygrał.
  - Ależ ja nikogo...
  - W moich oczach wygląda to tak, jakby atakowała pani nastolatka, na dodatek niemowę. To trochę dwuznaczna sytuacja, nie uważa pani? Jakiś przechodzień mógłby to poczytać jeszcze bardziej radykalnie. Dla własnego dobra, proszę się oddalić i zostawić chłopaka w spokoju, zanim ktoś wezwie mniej wyrozumiałego strażnika lub policjanta.
  Pani Khoen ścisnęła usta w cienką kreskę. Po chwili w końcu odwróciła się bez słowa i odeszła. Gdy tylko oddaliła się na odpowiednią odległość, kaczki wróciły do Marvela, patrząc z utęsknieniem na pozostałą część precla. Chłopak odetchnął z ulgą i z uśmiechem podziękował Ra'asowi po migowemu. Mężczyzna skrzywił się lekko.
  - Właściwie to kłamałem - przyznał. - Nie znam migowego.
  Siódemka zamrugał kilka razy, po czym wzruszył ramionami i usiadł z powrotem na trawie. Rzucił kolejne okruchy na taflę wody, ku wielkiej radości nibygłodnych kaczek. Ezra, nie doczekawszy się żadnej formy odpowiedzi, niedługo potem także usiadł, utrzymując bezpieczną odległość metra. Chłopak zmrużył podejrzliwie oczy, nawet nie ukrywając, że zachowanie strażnika zaczęło go niepokoić. Ale Ra'as miał jeszcze jedną gryzącą go sprawę...
  - Więc... - zaczął. - To przypadek, czy faktycznie jesteś spokrewniony z Drozdem?
  Marvie zbladł, jeśli tylko było to jeszcze możliwe przy jego karnacji. Znał tylko kilka osób nazywających Eli'a ,,Drozdem". Jedną z nich był Rychlik, pozostali z reguły raczej Cutterwicka nie lubili. Miejskiego strażnika jakoś nie potrafił racjonalnie przypisać do tej samej grupy co Sully'ego. Ra'as bez wątpienia zauważył reakcję Marva, a nawet jeśli przeoczył wyraz jego twarzy, to na pewno dostrzegł jak mimowolnie chłopak się odsunął.
  - Nie martw się - machnął ręką. - Nie zamierzam ci nic zrobić. Wbrew pozorom, faktycznie mam odznakę strażnika i mój regulamin raczej zabrania robienia sceny w środku dnia w miejscu publicznym.
  ~ Jakoś mnie to wcale nie uspokoiło ~ odpowiedział Marvel porzucając pozory.
  Ezra drgnął lekko, naturalnie reagując na pierwszy kontakt z telepatią. Spojrzał na Cutterwicka z lekkim uśmiechem, jakby właśnie potwierdził jego przypuszczenia.
  - No proszę - powiedział. - Sprytnie ukrywasz mutację.
  Chłopak naburmuszył się lekko, słysząc wyraźną kpinę.
  ~ Nie zamierzasz tego komuś... zgłosić? ~ zapytał dla pewności.
  - I narobić kłopotów i tak wystarczająco problematycznemu nastolatkowi? Wierz mi lub nie, ale mam lepsze zajęcia.
  Zapadła chwila ciszy. Zarówno mentalnej jak i tej fizycznej. Vel rzucił kaczkom kilka kawałków precla.
  ~ Dzięki za pomoc ~ powiedział w końcu.

Reeeedieeee, w końcu dorwałam Ra'asa :3

9 września 2017

Od Sethabella - Mordercza stokrotka

     Malutkie, wręcz klaustrofobiczne i do tego bardzo zagracone mieszkanko rzadko miało okazję gościć kogokolwiek. Może właśnie dlatego było aż tak brudne, a jego właściciel nie czuł się w obowiązku choćby zetrzeć zalegającego wszędzie kurzu. W ten właśnie sposób przyprawił on starszą kobietę, która go odwiedziła o pełen niesmaku, czy też nieco trafniej - obrzydzenia grymas na twarzy. Trudno się dziwić, gdyż w dwupokojowym mieszkanku od bardzo dawna nie widać było ani śladu sprzątania, ani (coraz bardziej potrzebnego) remontu.
     W zasadzie to mieszkanko było zwyczajną ruiną omyłkowo rzuconą pomiędzy porządne mieszkania w jednym z nowszych kemetańskich wieżowców. Z każdej strony otoczone błyszczącymi i pachnącymi domami zwyczajnych ludzi o odmiennej, lecz zawsze dobrej historii zdawało się ginąć i dusić we wszechobecnym dookoła świetle. Otoczone nieprzebranymi wspomnieniami, śmiechem dzieci i mruczeniem kota wtulającego się w pogodną staruszkę zdawało się być jeszcze bardziej parszywe i brzydkie. Kurczyło się w sobie coraz bardziej i bardziej, jak gdyby mogło pewnego dnia zniknąć zupełnie, a tłocząca się w nim ciemność gęstniała, z zazdrością zerkając na wszystko co działo się poza obrębem więżących jej czterech ścian. Mieszkanie było dokładnie takie jaki był jego właściciel - stanowiło czarną, nieprzyjemną skazę; cień w pełnym słońca i dostatku dziele Systemu.

     Jednak jakkolwiek źle nie prezentowałoby się z zewnątrz w środku było jeszcze gorzej. Jeden z pokoi stanowiła łazienka, w której miejsca wystarczało tylko na to, by stanąć po środku i obrócić się dookoła, w miarę możliwości nie rozkładając zbyt szeroko ramion, by czasem o coś nie zawadzić. Pęknięte przez środek, wyszczerbione lustro krzywo wiszące na pojedynczym kołku ponad niezbyt ładną, zżółkłą umywalką już dawno temu przestało wiernie oddawać odbicie otoczenia, a obraz w nim zmętniał od nieprzeliczonych kropel wody ściekających po gładkiej powierzchni z cieknącego bojlera. Niegdyś błękitna, teraz już zgniło brunatna, poczerniała fuga pomiędzy płytkami także nie zachęcała do przebywania w tym miejscu dłużej niż było to absolutnie konieczne. Drugi z pokojów, który był natomiast jednocześnie salonem, pokojem gościnnym, kuchnią, jadalnią i sypialnią. Efektu kompletnego zniszczenia dodawało stare, podziurawione już linoleum, pod którym widać było goły beton, a które właściciel nieco nieudolnie starał się przykryć poplamionym, brązowym dywanem. W kącie pod sufitem spłowiała już, szara tapeta odchodziła ze ściany i było pewne, że ciemne plamy na niej są niczym innym jak grzybem, który w najlepsze rozwijał się w idealnych ku temu warunkach. Gdzieniegdzie podarła się już, ukazując turkusową farbę, którą pierwotnie pokryto ściany. Jednak to nie ogólny stan mieszkania przerażał najbardziej choć bez wątpienia przyprawiał niejednego o gęsią skórkę. Meble były jeszcze w stosunkowo dobrym stanie, choć każdy z nich prezentował inny kolor i styl, zupełnie jakby zostały znalezione i przyniesione w zupełnie przypadkowy sposób i z osobna. Niestety właśnie tak było. W zlewie od tygodnia piętrzył się stos brudnych naczyń. Zapomnianych, bo właściciel tego przybytku regularnie ignorował fakt, że zaczyna mu brakować czystych szklanek i talerzy. Skopana w nocy kołdra smętnie zwisała z łóżka, dotrzymując towarzystwa zbyt ubitej poduszce. Zalegające wszędzie warstwy kurzu od których poszarzały nawet i na wpół zasłonięte firany nadawały pokojowi wrażenia, jakby ktoś bardzo dawno temu opuścił mieszkanie w pośpiechu i już nigdy do niego nie wrócił. Mimo tego wszechobecne białe pióra, statywy z probówkami, książki i tony przeróżnych notatek jasno dawały znać, iż ktoś w tym zapomnianym przez Bogów miejscu nadal żył. Przy uginającym się pod ciężarem niepotrzebnych rzeczy stole stały cztery nadgryzione zębem czasu krzesła.
     Na oparciu jednego z nich przysiadł duży biały ptak. To właśnie jego szpony znacząco przyczyniły się do tego, że krzesła pokryły się siatką żłobień. Teraz także, starym zwyczajem, kurczowo trzymał się swojego ulubionego miejsca i zerkał na dwójkę zasiadających przy stole ludzi. Przysłuchiwał się wypowiadanym słowom z uwagą, nie było więc wątpliwości, że czuje się on pełnoprawnym uczestnikiem wydarzeń rozgrywających się tej godnej pożałowania scenerii.
     Na prawo od dumnego ptaka siedział jego właściciel - Zethar Sethabell. Mężczyzna trzymał w palcach zakorkowaną probówkę wypełnioną do połowy smolistą cieczą i niespiesznym ruchem przelewał zawartość z jednej strony naczynia na drugą. Wzrok miał utkwiony w jednej z najświeższych notatek i nawet nie zauważył, że spod kapelusza uwolniło się pojedyncze pasemko włosów, które spadło mu na czoło. Zapisek mówił o nowych sposobach ograniczenia negatywnego wpływu toksyny na organizm człowieka. Wroniec bezwiednie podparł dłonią czoło jak zawsze, gdy zastanawiał się nad czymś. To, co zapisał ledwie parę godzin wcześniej było niebezpieczne i zbyt ryzykowne, by resztka instynktu samozachowawczego mężczyzny pozwoliła mu na przeprowadzenie testów, co nie oznaczało, iż nie mógł on rozważać plusów i minusów takiego przedsięwzięcia.
     - Przepraszam, czy pan mnie w ogóle słucha?
     Zarówno wzrok Persivalla jak i Zethara natychmiast skierował się w stronę gościa. Krzesło naprzeciw Sethy zajmowała kobieta w podeszłym wieku. Była bardzo zadbaną osobą, więc Bell z miejsca zaklasyfikował ją do tych wszystkich dystyngowanych, obrzydliwie bogatych dam, które nigdy nie skalały dłoni pracą. Właśnie te idealne, pozbawione skaz dłonie o długich i starannie pomalowanych paznokciach powiedziały mu dokładnie czego powinien się spodziewać. Ponadto fryzura kobiety także wyglądała jak efekt wielu godzin pracy co najmniej dwóch ludzi. Nie była to może ostatnio bardzo modna wymyślna konstrukcja, dzięki której kobiety stawały się karykaturalnymi wersjami potworów z którymi zwykle mierzył się Sethabell, lecz daleko jej było do zwyczajnych fryzur. Każdy starannie skręcony lok na jej głowie zdawał się mieć własne i niezmienne miejsce. Tą samą perfekcję można było przypisać bardzo eleganckiej sukience kobiety. Twarz natomiast już tak doskonała nie była, bo żadne pieniądze nie były w stanie powstrzymać upływu czasu. Kobieta mimo wszystko starała się jednak zatrzymać uciekającą młodość.
     - Nie. - przyznał otwarcie, gdy już otaksował kobietę wzrokiem jakby widział ją po raz pierwszy w życiu, a nie wpuścił do swojego mieszkania parę minut wcześniej - Nie słucham.
     Kobieta westchnęła aż nazbyt ostentacyjnie i wymamrotała coś o braku kultury osobistej czy jakichkolwiek manier.
     Sethabell musiał znieść to z kamienną twarzą, choć z przyjemnością uświadomiłby kobietę, że mamrotanie do siebie w obecności kogoś, kogo zmysły na przestrzeni lat dostroiły się do nieludzkiej skali także nie jest przejawem grzeczności. Kobieta pachniała łatwym pieniądzem, a on potrzebował funduszy do swoich badań. Nie był jedynym wykwalifikowanym specjalistą w swojej dziedzinie w tym mieście, więc ostatnie czego potrzebował było, by potencjalna pracodawczyni poszła poszukać pomocy u konkurencji.
     - A więc, jak już mówiłam - podjęła znowu z wyraźną przyganą i uraczyła Wrońca tak nieprzychylnym spojrzeniem, że nie potrafił zdobyć się na to, by uszanować jej starania i rzeczywiście się tym przejąć. Zbyt go to bawiło. - w moim domu coś się zalęgło.
     - Coś? - spytał Bell, unosząc przy tym jedną brew - To chyba nie jest zbyt dokładny opis. Równie dobrze może chodzić o kolonię mrówek, szczura lub dzikiego lokatora.
     Kobieta spojrzała na niego takim wzrokiem jakby właśnie zbliżał się do granicy, której dla własnego dobra przekraczać nie powinien. Zdawało się, że nie przywykła by ktokolwiek miał czelność nie traktować jej z należytą powagą. Inna sprawa, że dla Sethabella była jedynie kolejną z pustych dam, które - choć w większości bardziej wykształcone od niego - nie mogły pochwalić się szeroką i rozległą wiedzą ani tym bardziej jakimkolwiek doświadczeniem. Dyplomy z uczelni nie zawsze świadczyły o inteligencji.
     - Nie mam obowiązku się domyślać. - dodał, odkładając na stół probówkę i unosząc ręce w fałszywym geście kapitulacji. Szybko je jednak opuścił i chwycił w palce jedną z notatek. - W tym fachu liczy się konkretna informacja.
     - Gdybym miała problemy tego typu zapewne zwróciłabym się o pomoc do odpowiednich służb. - zauważyła - Ponieważ jednak jestem tutaj, naturalnie mam problem innego rodzaju i pan jest zobowiązany go rozwiązać.
    - A kto tak mówi? - Sethabell parsknął niezbyt przyjemnym śmiechem i rozprostował zwijaną dotychczas notatkę, by po chwili znów zrolować ją w palcach - To wolny zawód.
    Kobieta zmrużyła podejrzliwie oczy i nachyliła się nieco w stronę swojego rozmówcy. Persivall, widząc to, zasyczał ostrzegawczo i rozłożył skrzydła, by sprawiać wrażenie większego niż w rzeczywistości.
    - Nazywam się Nevadine Visconti, a ty masz obowiązek pomóc mi z tym, co terroryzuje mój dom, bo to ja mam pieniądze, a ty mieszkasz w tej norze. - oświadczyła wyniośle, prostując się z powrotem.
     - Wiesz, Nevadine... Biedni o pomoc mnie nie proszą. To tak zwanej "elity" trzyma się kara Bogów. Myślałaś o tym? Więc może zachowuj się jak na damę przystało, bo jak sama zauważyłaś to mojej pomocy potrzebujesz. Swoimi pieniędzmi najpewniej wiele nie zdziałasz bez zawodowca, mylę się? - urwał na chwilę, dając kobiecie chwilę do namysłu, a gdy nie odezwała się podjął temat - Więc przejdźmy do rzeczy. Prowadź do tego "czegoś".
     - Tak po prostu? Bez przygotowań i broni? - zdziwiła się, wstając, gdy Zethar podniósł się i poprawiając kapelusz ruszył do drzwi. Zatrzymał się w progu i zerknął przez ramię na pokój. Persivall, dotychczas pełniący rolę obserwatora poderwał się z krzesła i wyleciał przez otwarte okno, strasząc przy tym panią Visconti. Kobieta pospieszyła do drzwi w ślad za czekającym na nią za drzwiami Wrońcem.
     - Nadal nie wiem co to jest, bo nie raczyłaś mi opisać z czym do mnie przyszłaś. - zauważył, wsuwając klucz do zamka. - Ale ja zawsze mam broń i jestem przygotowany. Taka praca.

     Zethar po raz pierwszy w życiu miał okazję przejechać się prywatną limuzyną i nie spodobało mu się to. Samochód zawieszony ponad powierzchnią ziemi zdawał się płynąć po drodze, gdy szofer, nie zwalniając, wymijał kolejne pojazdy. Budynki stanowczo zbyt szybko uciekały z pola widzenia Wrońca, a on nie odważył się wyjrzeć przez okno, by choćby odprowadzić je wzrokiem. Nigdy nie był fanem technologii, bo też nigdy nie potrafił jej zaufać. Słyszał już nie raz o łowcach, którzy tak polegali na swoich zabawkach, że bez nich stawali się bezużyteczni i słabi. Poza tym po mieście krążyły plotki według, których kilku przypłaciło życiem taki układ człowieka z cudami techniki. Dlatego Zethar był tradycjonalistą. Nie odrzucał istnienia nowych, czasem lepszych sposobów na ułatwienie sobie pracy, a nawet czasem z nich korzystał, ale równie świetnie radził sobie bez nich.
    Wkrótce później pojazd zatrzymał się przed domem rodziny Visconti. Budowla była ogromna, choć utrzymana w stylu charakterystycznym dla miasta. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że architekt robił wszystko byle tylko podkreślić zamożność swoich pracodawców, bo willa, choć zbudowana z poukładanych na sobie (artystycznie - jak zauważył Zethar) sześcianów imitujących drogi piaskowiec rozrastała się w każdym możliwym kierunku. Wewnątrz konstrukcji mieścił się wewnętrzny dziedziniec otoczony fosą i barwnymi roślinami. Dookoła ogrodu biegł przeszklony korytarz od którego odchodziły drzwi prowadzące ku wnętrzu domu. Budynek był piękny, choć stanowczo zbyt wielki. Trudno było uwierzyć, że wewnątrz tych murów może czaić się coś śmiertelnie groźnego. Mimo wszystko Sethabell doskonale znał zepsucie bogaczy i widok takich domów skrywających w sobie coś mrocznego ani trochę go nie dziwił. Przywykł już do podobnego stanu rzeczy.
    - Więc w czym problem? -zagadnął, gdy Nevadine gestem kazała mu iść za sobą.
    - To kwiat. - odparła.
    Tym razem Bell postanowił oszczędzić sobie komentarza na ten temat. W swojej karierze widywał już mordercze kwiaty i nigdy nie wiązało się to z łatwą pracą, choć powody tego nie zawsze były identyczne. Wiele zależało od samej woli boga, karzącego rodzinę. Prawdę powiedziawszy co przypadek mógł być inny i wymagać zupełnie innych środków. Jednakże Bogom najwyraźniej nie zależało na tym, by ukarać nieposłusznych na zawsze, więc zsyłali oni zwykle bardzo podobne "narzędzia" do przypominania ludziom, kto jest u władzy. Nie oznaczało to jednak w żadnym wypadku liniowych i schematycznych bestii. Może to i lepiej, myślał zawsze Zethar, przynajmniej nie jest nudno.
     Ogromna roślina podobna do rosiczki zadomowiła się w salonie posiadłości. Grube, mięsiste korzenie promieniście rozchodziły się po drewnianym parkiecie i oplatały wszystko w swoim zasięgu. Podobna im łodyga nieomal w całości pokryła się brzydko wyglądającymi pęcherzami wypełnionymi jakąś żółtą, pachnącą zgnilizną cieczą. Część pęcherzy już eksplodowała, rozchlapując dookoła żółte kropelki, inne dzieliły od tego może sekundy, jeszcze kolejne dopiero się tworzyły. Mimo wszystko kwiat cuchnął jak ochłap starego mięsa. I gdyby to tylko zapach był problemem, nie byłoby o czym mówić. Odrażająca łodyga utrzymywała w górze ogromną paszczę pełną cienkich zębów. Długie nitki soku kapały na podłogę, wyżerając dziury w drogim drewnie. Paszcza otoczona była szerokimi, brudno czerwonymi liśćmi.
     Zethar zagwizdał cicho na widok rośliny. Była okazała jak na swój rodzaj, by nie rzec, że przerośnięta. Cokolwiek zaszło w tym domu z całą pewnością nie było niczym dobrym.
    - No więc? - ponagliła go Nevadine, gdy zatrzymał się w progu, ani myśląc podchodzić bliżej. Nie spieszyło mu się do drugiej protezy czegokolwiek.
     - Cóż... - Sethabell rozłożył ręce w geście tymczasowej bezradności - To wyjątkowo wielka sztuka i nie mogę jej tak po prostu wyciąć.
      - A to dlaczego? - zdziwiła się kobieta, lecz i ona przezornie nie wchodziła do pomieszczenia. Trzymała się za plecami Wrońca, by oddzielał ją od rośliny i zerkała mu przez ramię.
      - To archespor - odparł tonem sugerującym najwyższą oczywistość - Można go poszatkować, spalić i zakopać w ogrodzie, a następnego dnia okaże się, że wrócił i ma się nawet lepiej niż wcześniej.
     - To nie ma sposobu, żeby się go pozbyć?
    - Oczywiście, że jest. - Bell przewrócił oczami. Naprawdę już nigdzie nie uczą niczego przydatnego... - Nie wszystkie problemy świata rozwiązuje się z pomocą broni, nieuzasadnionej agresji i woli Bogów... - tym razem to on zerknął na kobietę z wyższością i naganą, czerpiąc z tego faktu mściwą satysfakcję - Nie masz czegoś ważnego do zrobienia, Nevadine?
       Kobieta zrozumiała przekaz i bez słowa zniknęła we wnętrzu domu, więc Setha chcąc nie chcąc a dam głowę, że bardziej ,,nie chcąc" musiał wziąć się do pracy. Zasadniczym problemem było to, że w zasadzie nie był pewien za co powinien zabrać się tym razem. Podszedł więc o kilka kroków bliżej przeklętej rośliny i przystanął, przyglądając się w zamyśleniu ogromnemu łbu, który zwrócił się w jego stronę i kłapnął szczękami, pryskając dookoła żrącym sokiem.
      Zwykle, gdy pojawiał się archespor oczywistym było co zaszło, a więc i rozwiązanie problemu było znacznie łatwiejsze. Rośliny te wyrastały w miejscu popełnienia szczególnie okrutnego czynu, takiego jak klasyczne w tym wypadku morderstwo. Zła wola popełniającego zbrodnię za sprawą Bogów miała  moc specyficznej klątwy i to właśnie ona powoływała do życia archespora. Stąd właśnie za najczęstsze miejsca pojawiania się tych bestii uważano groby ofiar szczególnie ciężkich zabójstw.
     Fakt, iż ten archespor pojawił się akurat w salonie Viscontich także nie mógł być dziełem przypadku. W każdym razie Sethabell raczej nie sądził, by kwiat sam z siebie wyrósł w tym pokoju zupełnie bez powodu. Nie chciało mu się też wierzyć w to, że roślina dała się skusić widokowi ogrodu za oknami. A to oznaczało z kolei, że powód całego zamieszania znajdować się musiał w tym pomieszczeniu.
     Będę musiał się tu rozejrzeć, pomyślał cierpko, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nie będzie to tak proste jak mogłoby się wydawać i rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za jakikolwiek punkt zaczepienia. Przykucnął, żeby z niższej perspektywy ewentualnie dostrzec coś co mogło mu umknąć.
     I zauważył.
    W ostatniej chwili zdążył rzucić się w bok. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego głowa, powietrze ze świstem przeciął jakiś wazon i rozprysł się na pobliskiej ścianie. Zethar wyprostował się i poprawił kapelusz, zerkając z pewnym zaskoczeniem w stronę szczątków naczynia pod ścianą. Ze skorup wywnioskował, że wazon był dość duży, by pozbawić go przytomności, a zewnętrzną warstwę porcelany pokrywał wzór z ładnie malowanych, błękitnych kwiatów. Jednak niewiele go to interesowało, więc przeniósł wzrok z powrotem na archespora.
     - Cholerna stokrotka - rzucił w stronę kwiatu, a ten w odpowiedzi wyciągnął się w jego stronę, za wszelką cenę usiłując go dosięgnąć.
     Wroniec skrzywił się, gdy dotarł do niego kwaśny zapach rośliny i cofnął się pod ścianę, by, nie spuszczając wzroku z przeciwnika, zebrać co większe kawałki wazonu. Ledwo kilka sekund później pierwsza skorupa rozsypała się na mniejsze pod wpływem zderzenia z łodygą bestii. Następny pocisk trafił już dokładnie w cel do wtóru agresywnego szelestu liści.
      - Mnie też się to nie spodobało... - mruknął Zethar tuż przed wypuszczeniem kolejnego porcelanowego pocisku.
     Nigdy nie ukrywał, że mówienie do czegoś co nie jest w stanie mu odpowiedzieć, a na dodatek chętnie by go zabiło nie należy do szczytu normalności. Z drugiej strony ktoś pokroju Sethabella absolutnie nie musiał się tym przejmować. Jego reputacja nieprzyjemnego wyrzutka i tak o wiele gorsza być nie mogła, więc czemu miałoby mu zależeć na zachowywaniu pozorów normalności. Tym bardziej nie obchodziło go, że w pośpiechu przechodząca korytarzem służka usłyszała i zobaczyła jak mówi do kwiatka. Zethar zwyczajnie lubił sobie porozmawiać ze swoją pracą i nie zamierzał rezygnować z tej prostej przyjemności. I tak wolał demony niż ludzi.
     Archespor natomiast nie przepadał za żadnym towarzystwem. Co do tego Sethabell nie miał żadnych wątpliwości, bo korzenie, które wystrzeliły w stronę jego kostek zdecydowanie nie miały na celu uściskania go. Uściśnięcia, by wydusić z niego oddech może i tak, ale na pewno nie uściskania. Mimo wszystko cała roślina przesunęła się nieco w stronę Wrońca, odkrywając niewidoczną dotychczas książkę.
     Sethabell prawie ów fakt przeoczył zbyt zajęty miażdżeniem pod podeszwą kolejnych pędów. Mignęła mu na skraju pola widzenia jak każdy niewiele znaczący obiekt w zasięgu wzroku. Mimo wszystko ta książka nie była takim zwyczajnym, zniszczonym przez archespora przedmiotem. Bestia strzegła jej własnym ciałem, więc musiała być w jakiś sposób powiązana z istnieniem potwora. Tak po prostu głosiły dobrze Sethabellowi znane prawdy, którymi kierował się współczesny mu świat. Młodzi łowcy podczas swojego szkolenia niejednokrotnie żartowali z tego faktu. Mówili, że nie ma łatwiejszej drogi do pokonania problemu niż zejście do środka jego leża, bo albo wróci się z trofeum, albo nie wróci się wcale, a w obu przypadkach zlecenie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Sam Setha jednak w miarę możliwości nie hołdował tej zasadzie, a takie wycieczki do centrum całego zamieszania uważał za ostateczność. Tym razem jednak żadnego innego tropu nie widział, a zacząć od czegoś musiał.
     Szybko pozbierał pozostałe szczątki wazonu, uważając, by nadal atakujące go pędy nie unieruchomiły go na stałe i wycofał się w stronę drzwi. Wolał mieć nieco więcej pola do manewru i pewną drogę ucieczki. Nie był tchórzem, który bał się otwartej walki. Mógł z okrzykiem rzucić się na archespora i poszatkować go na sałatkę. Nie było jednak najmniejszego sensu tego robić, bo znacznie skuteczniejszym planem było odciągnięcie potwora od książki  na tyle, by ją zabrać i uciec. Bestia i tak była wściekła, a zatem rozwścieczenie jej bardziej nie było dla Wrońca niczym wymagającym.
     - Dobry kwiatuszek... Łap. - pstryknął palcami, żeby skupić na sobie całą uwagę archespora i rzucił kolejnym odłamkiem porcelany.
     Archespor pochwycił go w szczęki i skruszył. Wazon najwyraźniej smakował gorzej niż wyglądał, gdyż bestia potrząsnęła łbem, plując sokiem. Po czym wycofała się nieco, znów przykrywając sobą książkę. Ten sposób najwyraźniej nie działał.
      - Szlag by to... - Setha pozwolił, by szczątki wazonu wysunęły mu się spomiędzy palców i spadły na ziemię ze smutnym stuknięciem. Otrzepał dłonie i wyciągnął z kabury pistolet, a potem wycelował w miejsce, gdzie łodyga kwiatu łączyła się z łbem. Może to tak dla odmiany jakoś cię ruszy, pomyślał, naciskając spust.
      Głuchy odgłos pojedynczego wystrzału rozszedł się po parterze domu. Cisza, która po nim nastąpiła aż dzwoniła w uszach. Nie długo jednak dom pozostawał w zawieszeniu, bowiem już po chwili do uszu każdego w pobliżu dotarł rozdzierający wrzask wściekłej bestii. Sethabell pod wpływem natężenia tego dźwięku odskoczył ku ścianie przy drzwiach, przyparł do niej plecami i skrzywiony, z mocno zaciśniętymi powiekami, zgiął się w pół, przyciskając dłonie do uszu. Niewiele mu to jednak dało, gdyż skrzekliwy jazgot nadal boleśnie go ranił. Wroniec zaklął siarczyście, zastanawiając się dlaczego kiedykolwiek pozwolił wyostrzyć sobie słuch. Ściana za nim także drżała od nieprzerwanego wrzasku. Przeszklona część korytarza popękała i posypała się niczym jakaś nowa odmiana domina.
     Po ciągnącej się w nieskończoność minucie krzyk urwał się nagle. Sethabell, zsunął się po ścianie i usiadł pomiędzy pojedynczymi resztkami szyby, które dziwnym trafem zaścielały zarówno ogród jak i częściowo wnętrze korytarza. Nie śmiał jeszcze odsunąć dłoni od uszu czy wyprostować się. Otwierać oczu też jeszcze nie chciał. Już nie pamiętał kiedy ostatni raz zabolał go dźwięk. W końcu jednak otworzył jedno oko i rozejrzał się pobieżnie po korytarzu.
     Jak to możliwe, że jeszcze nikt tu nie przybiegł?
     W końcu się wyprostował i powoli opuścił ręce, usiłując wziąć się w garść. Czuł się jakby ktoś wrzucił go do wnętrza ogromnego dzwonu i mocno potrząsnął. Efektu dopełniał fakt, że wszelkie dźwięki docierały do niego jakby z daleka. Kiedy w końcu pośród wszechobecnego odgłosu irytującego dzwonienia udało mu się rozpoznać dźwięk kroków, okazało się, że grupa kilku ludzi wraz z Nevadine na czele zmierza w jego stronę i są dość blisko, by dało się rozpoznać wyrazy ich twarzy. Bell z pewnym zdziwieniem dostrzegł w ogólnym niepokoju i strachu coś, co aż za bardzo przypominało mu troskę. Twarz pani domu jednakże dla kontrastu świadczyła tylko o tym, że kobieta jest zła.
     Setha potarł twarz i podniósł się z powrotem na nogi. Dokładnie strzepnął wszelkie drobinki szkła i tynk, który na nim osiadł. Nie robił tego z powodu całego pochodu, który właśnie do niego dotarł, lecz dla własnej wygody. Poza tym i tak uznał, że szybciej dojdzie do siebie, kiedy już zacznie coś robić.
     - Możesz mi to wyjaśnić? - spytała Nevadine zbyt cicho, żeby Bell miał pewność czy rzeczywiście się odezwała.
     Sethabell przez chwilę patrzył na nią, marszcząc przy tym brwi. W końcu, po stanowczo zbyt długiej chwili zastanawiania się nad jakąś uniwersalną odpowiedzią, odpuścił.
      - Mogłabyś powtórzyć? Słabo cię tu słychać. - wskazał na swoją głowę, jednak wyraz jego twarzy nie sugerował próby żartu. To było jedynie stwierdzenie faktu wypowiedziane z typową Bellowi nieuzasadnioną niczym konkretnym urazą do rozmówcy.
     - Pytałam czy możesz mi to wyjaśnić?! - spytała raz jeszcze, znacznie podnosząc przy tym głos.
     - Tia... - zerknął przez ramię do pokoju. Archespor nadal miał się dobrze, choć podłogę dookoła niego przeżarł kwas. Pod warstwą drewna wyraźnie widać było chropowaty, wyżłobiony sokiem rośliny beton. Książka, jeśli nadal tkwiła między korzeniami najprawdopodobniej znacznie ucierpiała. - Mój plan zawiódł.
     - I tylko tyle? - w głosie kobiety niedowierzanie mieszało się z oburzeniem. - Niszczysz mój dom i straszysz służbę tylko po to, żeby na koniec okazało się, że jest tylko gorzej niż było...?
      - To tylko chwilowe niepowodzenie. - sprostował - Zwykle nie krzyczą... I są mniejsze. Sama rozumiesz, jestem tylko człowiekiem, a Bogowie lubują się w niespodziankach, więc...
        - Nie kończ - Nevadine machnęła ręką, uciszając Zethara - Po prostu weź się do roboty i pozbądź się tego czegoś jak najszybciej.
      - To a r c h e s p o r. - oznajmił, wyraźnie akcentując nazwę potwora. - Już mówiłem.
     Kobieta odetchnęła głęboko, nie chcąc stracić cierpliwości.
     - Po prostu zrób co do ciebie należy, a potem idź do diabła. - odwróciła się, przepchnęła przez mały tłumek służących i odeszła, gniewnie postukując obcasami na drewnianym parkiecie.
     Zgromadzeni za jej plecami ludzie jakby odetchnęli z ulgą i z większą śmiałością otoczyli Wrońca, który ani się tego nie spodziewał, ani nie rozumiał całego zajścia.
     - Nic panu nie jest? - spytała jedna z młodszych dziewczyn, niepewnie robiąc krok w jego stronę.
   - Nie, nic. Wszystko w porządku - odparł Zethar. Dziwiło go takie zachowanie względem niego. Dziewczyna próbowała być życzliwa, pomimo iż ledwo kilka minut wcześniej zdemolował salon, więc z logicznego punktu widzenia jedynie dołożył wszystkim zajęcia.
     - Na pewno? - dopytał jakiś ubrudzony ziemią chłopak.
     - Tak... Bywało już gorzej. Wracajcie do pracy. Tu nie jest bezpiecznie.
      Grupka rozeszła się w pośpiechu, zostawiając Zethara sam na sam z jego problemem. Mężczyzna po raz ostatni potrząsnął głową. Nie pozbył się jednak całkowicie uporczywego dzwonienia w uszach, choć bez wątpienia było znacznie lepiej niż wcześniej. Wszystko miało się ku dobremu... Wystarczyło jeszcze zdobyć przeklętą książkę i wrócić w jednym kawałku.
     Wroniec przestąpił przez rozbitą szklaną ścianę i wszedł do ogrodu. Upewnił się, że na pobliskich karłowatych drzewkach nie dostrzega ani śladu białych piór i głośno zagwizdał. Na reakcję nie musiał długo czekać - już po chwili znad domu nadleciał Persivall. Ptak zawsze czekał gdzieś w pobliżu na wypadek, gdyby Sethabell go potrzebował. A tak się składało, że Setha potrzebował go nader często i głównie w charakterze przynęty.
     - Jak tam? - spytał, gdy ptak usiadł na jego metalowym przedramieniu, sprawiając tym samym, że Bell lekko ugiął się pod jego ciężarem. Wolną dłonią pogładził pióra na piersi ptaka, a ten pochylił łeb, domagając się dalszych pieszczot - Mamy robotę.
     Bell wrócił do salonu i oparł się o ścianę, nie przejmując się szczególnie ptakiem skubiącym brzeg ronda jego kapelusza. Persivall już od chwili gdy Setha zdecydował się go przygarnąć i wyszkolić czuł niepojętną niechęć do nakrycia głowy swojego właściciela i nie omieszkał o tym przypominać. Zwykle Sethabell nie miał niczego przeciwko takim subtelnym przepychankom dopóki ptak nie usiłował rozszarpać kapelusza na strzępy. Tym razem jednak faktycznie było co robić, dlatego palcem zdzielił Persivalla po dziobie, mamrocząc krótkie: ,,Skup się" i wskazał mu archespora. Ptak odwrócił się w stronę bestii i zasyczał złowróżbnie, pusząc przy tym pióra.
     - Zajmij go czymś - polecił Bell, pstrykając palcami dla wzmocnienia swojej komendy. Persivall był dobrze wyszkolony, ale z poleceniami łączył głównie gesty i dźwięki, podczas gdy słowne komendy nadal sprawiały mu trudności.
     Ptak wystartował i zatoczył koło ponad kwiatem, a potem zapikował, rwąc szponami rosnące najwyżej płatki. Umknął poza zasięg archespora i ponowił swój atak.
     Sethabell w tym czasie niespiesznie obszedł salon, wypatrując okazji do wykradnięcia książki. Świadomość tego, że znajduje się nieomal na przeciwko wyjścia, mając na swojej drodze szalejące monstrum ciążyła mu w ten szczególnie bliski mu sposób. Tak właśnie czuł się zwykły człowiek, gdy stawał naprzeciwko istoty zesłanej przez Bogów - mały, nieważny i cholernie niegroźny. Czuł się tak każdy jeden łowca niezależnie tego ile czasu spędził na wykonywaniu swoich obowiązków. Sethabell także, jakkolwiek nie próbowałby tego wyprzeć. Mimo wszystko nie obchodziło go to. Zlecenie to zlecenie, za coś w końcu mi płacą.
     Kwiat znów przesunął się na tyle, by książka stała się widoczna. Jednakże miotał się wściekle, ryjąc podłogę korzeniami i rozchlapując dookoła drobinki soku. Niełatwa sprawa, która najwyraźniej stawała się tylko gorsza. Zethar odetchnął głęboko, zbierając się w sobie i zerwał się w stronę archespora.
     Już sięgał, a jego palce musnęły zniszczoną okładkę.
     I nagle książka zniknęła zastąpiona wyszczerzoną paszczą. Setha poczuł tylko jak odrywa się od ziemi. Następne były tylko kolorowe rozbłyski tańczące mu przed oczami, kiedy zahaczył bokiem o róg stołu i rąbnął plecami w blat. Wiedziony instynktem i doświadczeniem nie pozwolił sobie jednak na nic poza syknięciem przez zęby i przetoczył się na drugą stronę.
     Głuchy trzask pękającego drewna uświadomił mu jak blisko był kwiat. Zbyt blisko. Zethar, nadal siedząc na ziemi, odsunął się skulony na bezpieczną odległość i rozmasował bolący bok. Pod palcami nieomal czuł wykwitające na niezdrowo bladej skórze wielkie, kolorowe sińce.
     - I jak ja spojrzę na siebie w lustrze... - mruknął zaskakująco bezmyślnie, przypatrując się przy tym szalejącemu kwiatu. Potrzebował jeszcze co najmniej jednej chwili, aby zebrać się w sobie.
     Chwili, której archespor najwyraźniej nie zamierzał mu dawać.
     Bestia uniosła się i z zaskakującą prędkością skoczyła w stronę Czarnowrona, który zdołał tylko osłonić się lewą ręką. Nienawidził swojej protezy i bez przerwy mu przeszkadzała. Mimo wszystko bywała przydatna. Nawet jeśli wbrew logice nadal bolała go jak prawdziwe i zdrowe przedramię.
     Przynajmniej odsłonił tą przeklętą stertę papieru...