26 listopada 2017

Od Sethabella - Raz chwastowi śmierć... A łowcy kolejna robota

     Archespor zawył wściekle, ryjąc korzeniami resztki drogiego parkietu. Bestia przerobiła go już na stos trocin, których trzymała się kurczowo, bo litego betonu pod spodem nijak nie potrafiła przebić. Wyczuwała zapewne, że coraz bardziej traci swoją stabilność i szukała kolejnego miejsca, w którym mogłaby się zaczepić. Rzuciła się gwałtownie, rozpryskując dookoła przypominający kwas sok - niby własną krew. Kwiaty nie krwawiły, toteż ten także nie zamierzał. Z okrągłych ran po kulach sączył się natomiast ten żrący sok podobny z wyglądu i konsystencji do żywicy, a bestia jakby traciła siły. Część dziur w łodydze nadal zatykały zniekształcone kule, pozostałe otwory ziajały pustkami - wokół archespora leżało mnóstwo połowicznie stopionych, płaskich pocisków. Potwór szarpnął się w górę i gwałtownie skręcił w prawo, o mało co nie przerzucając nad sobą siłującego się z nim człowieka. Długie zęby godne co najmniej ryby głębiowej, które Bell widywał jeszcze w starych książkach, uwięziły go stanowczo zbyt blisko archespora. Nie potrafił jednak wyszarpnąć sztucznego przedramienia z paszczy, pomimo tego, że sam wkładał w ten wysiłek wszystkie dostępne mu siły. Mógł się jednak do woli zapierać o podłogę i usiłować oderwać bestię od swojej protezy; wystarczył jeden ruch potwora, by znowu tracił grunt pod nogami. Kule w magazynku skończyły mu się już dawno, a bestia wydawała się być na to niewzruszona. Przynajmniej przez pewien czas, gdy Bellowi wydawało się, że archespor rzuca się jakby bardziej niż wcześniej. Był to co prawda krótki epizod, ale jakże łowcę zmęczył. Teraz było mu już właściwie wszystko jedno - zarówno jemu jak i bestii brakowało siły, żeby ciągnąć tę szopkę dużo dłużej. Człowieka i potwora różniło w tej chwili tylko to, że każdy z nich krwawił po swojemu i w różnym stopniu, bo Sethabella nikt nie przerobił na groteskowe sitko.
     Persivall znów przeciął powietrze nad głową swojego właściciela i skubnął szponami łeb bestii. Zrobił to jednak bez większego przekonania, a potem wylądował na oparciu ciśniętego w kąt fotela i złożył skrzydła, oficjalnie uznając swoją część zadania za zakończoną. Latanie na tak małej przestrzeni musiało być dla niego dość problematyczne. Nie umknęło to uwadze Sethy. Miał jednak znacznie ważniejsze sprawy na głowie. Persivall nie był ranny, ani nie groziło mu większe niebezpieczeństwo, nie wymagał on więc natychmiastowego zainteresowania.
     - Szlag by cię... Chwaście... Cholerny... -wyrzucił z siebie zamiast tego, bezskutecznie starając się choćby poruszyć zakleszczoną w paszczy ręką. Poruszył nadgarstkiem, obracając przedramieniem. Zazgrzytał metal. Wroniec skrzywił się, posykując.
     Archesporowi także nie spodobał się przeszywający dźwięk, więc po raz kolejny zarzucił łbem. Tym razem jednak zamiast poderwać z ziemi swojego przeciwnika i cisnąć nim w którąkolwiek stronę, tylko wyprężył łodygę, nie potrafiąc unieść dorosłego mężczyzny. Z ran wypłynęło więcej soku.
     Sethabell nie miał żadnej wolnej ręki, by wykorzystać swoją przewagę i wyrwać się ostatecznie. Jedna utkwiła między zębami monstrum, drugą natomiast kurczowo przyciskał do siebie podniszczone resztki książki, którą wydarł archesporowi. Ani myślał wypuścić choćby strzępka tego rozsypującego się dziennika. Był w tej chwili znacznie ważniejszy niż wolność i wygrana w walce. Ważniejszy nawet niż życie Sethabella, choć ten nie ukrywał, że dziennik nie przydałby się szczególnie nikomu, kto nie miał pojęcia czego szukać i jak odesłać chwasta tam, skąd przyszedł. Bell miał ten przywilej bycia fachowcem i bez jego wiedzy problem w zasadzie tylko by się pogorszył. Wątpił by niejaka Nevadine Visconti była w stanie uprzątnąć jego rozsmarowane po podłodze zwłoki nim znalazłaby kogoś, kto mógłby się tym zająć. Strasznie nie miał ochoty zgnić w tak zniszczonym salonie. Jeszcze bardziej nie chciał stać się pożywką dla wynaturzonego kwiatka. Wobec tego z własnych, czysto egoistycznych pobudek potrzebował zachować swoje życie. Nie było ono jednak niczym ważnym dla tej sprawy, gdyby znowu pozbył się dziennika. Na jego nieszczęście pieniędzy także potrzebował coraz bardziej desperacko.
     Nie tknę żadnego zielska przez tydzień, postanowił w myślach, nie, nie przez tydzień, przez miesiąc. 
     Jego czoło już jakiś czas temu zrosiły krople potu. Otarł je rękawem zanim zaczęły spływać mu do oczu. Mimo tego, że zewnętrzne warstwy skóry Czarnowrona z dnia na dzień stawały się coraz bardziej martwe i wytracały temperaturę szybciej niż jego organizm mógł wyprodukować ciepło, nadal potrafił pocić się z wysiłku. Zrzucał to na karb tego permanentnego osłabienia, które przyczepiło się do niego już dawno temu. I najwyraźniej za nic miało to, że w zasadzie w niczym mu nie pomagało. Nieprzyjemnie chłodna skóra jednak na ogół miała kilka plusów. Niezależnie od tego jak rekordowe temperatury wskazywał termometr, Sethabell zawsze był na tyle zimny, żeby nie odczuwać tego szczególnie. Nawet będąc całkowicie zakrytym nie skarżył się na upał, bo zwyczajnie był w stanie należycie go doświadczyć. Poza tym noktowizja prawie zawsze go pomijała, bo zamiast żarzyć się na czerwono, żółto, biało i pomarańczowo jak żarówka zwykle wyglądał na byle jaką mieszankę zieleni, od czasu do czasu podchodzącą pod odcienie żółtego. Potwory wyczuwające ludzi na podstawie ich temperatury też przy nim głupiały, więc nie zamierzał narzekać. Akurat ten skutek uboczny był w stanie zaakceptować bez zbędnego marudzenia.
     Archespor szarpnął jeszcze raz i kolejny. Wrońcowi nie zostało więc nic innego niż zacisnąć zęby i stawić roślinie opór. Nie zamierzał pozwalać sobą rzucać dłużej niż było to konieczne. Jakiś pojedynczy, zbłąkany korzeń oplótł mu kostkę i pociągnął go ku bestii. Zethar przez chwilę balansował na jednej nodze, próbując zerwać trzymające go zielsko. Dokładnie w tym momencie roślina wypuściła jego przedramię i Bell, przy akompaniamencie głośnego przekleństwa, runął na plecy, nadal przyciskając do siebie zniszczone papiery.
     Nie zamierzał czekać aż znowu coś go unieruchomi. Kopnięciem pozbył się korzenia i zerwał się na równe nogi, natychmiast rzucając się do biegu w stronę wyjścia z salonu.
     Ostatecznie tam nie dotarł.
     Jeden z wielu korzeni znów go złapał i uniósł w powietrze do góry nogami. Kapelusz sfrunął z głowy Czarnowrona i z wdziękiem opadł na podłogę. Zethar zmrużył oczy sfrustrowany tak nagłą zmianą perspektywy. To miała być znacznie łatwiejsza robota...
     Koniec końców udało mu się wydostać z pomieszczenia, mało delikatnym ruchem wciskając kapelusz na głowę. Ktoś już uprzątnął zalegające wszędzie szkło. Nic zatem nie mogło go powstrzymać od oddalenia się od drzwi na bezpieczną odległość tylko po to, by mógł paść na podłogę, oddychając przy tym chrapliwie. Jeszcze przez dobre kilka minut dyszał ciężko w absolutnym bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Falowała jedynie jego klatka piersiowa. Zamknął na chwilę oczy i pogratulował sobie w myślach dobrej roboty. Może niezbyt eleganckiej, gdyby miał ocenić swój styl z perspektywy czasu, ale bez wątpienia skutecznej. Jego praca zwykle nie przypominała tak chętnie opisywanych heroicznych pojedynków, które mnożyły się w kulturze. Prawdę powiedziawszy Sethabell zwykł parskać śmiechem, gdy ktoś szczerze się zawodził na skonfrontowaniu książkowych wyobrażeń z ponurą rzeczywistością. Praca łowcy demonów była parszywa, brudna, nierzadko też śmierdząca truchłem i obrzydliwa w każdym calu, a przede wszystkim mijała się ze wszystkimi oczekiwaniami względem niej.
     - Na miłość Izydy! Nic panu nie jest?!
     Zethar zmusił się do otworzenia jednego oka i zerknięcia kto śmie mu przeszkadzać. Jedna ze służek, które już kilkakrotnie przemierzały korytarz sąsiadujący z salonem pochylała się nad nim z wyrazem najczystszego, podszytego strachem, zatroskania wymalowanym na krągłej twarzy. Zamknął oko i mruknął coś nieskładnie w odpowiedzi, mając na myśli, by zostawić go w spokoju. Służka musiała zinterpretować ów podejrzanie gardłowy dźwięk zupełnie inaczej i natychmiast przystąpiła do pomocy biednemu, bezbronnemu seryjnemu mordercy (lub rzeźnikowi, gdyby podciągnąć krew rozumnych istot pod tą samą kategorię, co bezmyślne worki zębów i pazurów, z którymi także musiał się męczyć) wylegującemu się pośrodku korytarza.
     - A tyle prosiłam panią Visconti, żeby najęła co najmniej dwóch tych całych ,,profesjonalistów" od czarnej roboty... Mówiłam, prosiłam... I na co to komu? Nawet prostego trepa nie raczyła nasza pani sprowadzić... Ostrzegałam przecież, że ten kwiatek to mi na coś poważniejszego wygląda... - mówiła do siebie, kręcąc się dookoła Wrońca w daremnych próbach postawienia go na nogi.
     Mężczyzna ani myślał z nią współpracować. Nie ułatwiał jej zadania, nagle rozluźniając wszystkie mięśnie, by bardziej przypominać bezwładną kukłę niż człowieka, którego ktoś najął do wyeliminowania potencjalnie śmiertelnego problemu. Nie chciało mu się nigdzie ruszać, niespecjalnie interesowało go też, co służka ma do powiedzenia.
     - Matko moja najukochańsza! Pan krwawi!
     To by było na tyle w kwestii spokoju.
     - Wydaje ci się. - oznajmił jakoś słabiej niż zamierzał. Skrzywił się słysząc ton swojego głosu i westchnął ciężko.
    - O nie, nie, nie, nie - upierała się dalej - To poważna sprawa! Proszę za mną. Czy potrzebuje pan noszy?
     Ostatnie słowo definitywnie przekonało Sethabella, że ma wystarczająco dużo energii, by błyskawicznie poderwać się do siadu i zgromić służącą nieprzychylnym spojrzeniem.
     - To nie będzie konieczne - oświadczył sucho, dźwigając się na nogi. Był znacznie wyższy niż usiłująca mu pomóc kobieta, więc bez żadnego skrępowania łypnął na nią z góry, poprawiając kapelusz, by na pewno leżał idealnie.
     Kobietę chyba lekko onieśmieliła typowa Wrońcowi aura niechęci, gdyż jej policzki spłonęły rumieńcem pod wpływem jego firmowego spojrzenia zmrużonych w złości oczu. Znacznie mniej pewnie chwyciła go za rękaw i pociągnęła delikatnie, natychmiast puszczając materiał, nim Bell zdążył się jej wyrwać. Zostało mu jedynie po raz ostatni westchnąć dobitnie ciężko i pomaszerować korytarzem za służką. Wprost do miejsca, gdzie oficjalnie nawet nie powinien był zaglądać.
     Miał przeczucie, że nie był to najlepszy pomysł. Jego pracodawcy zwykle nie lubili, gdy zajmował się czymś innym niż to, za co miał dostać zapłatę. Nie przypominał sobie, by pani Visconti miała zamiar zapłacić mu za zwiedzanie jej willi. Mógł jednak wzruszyć w duchu ramionami, tłumacząc sobie, że w ten sposób oszczędza sobie czas, który musiałby poświęcić na odpędzenie służki. Nie wyglądała jakby miała zamiar szybko zostawić go w spokoju. Szedł więc kilka kroków za nią, powłócząc nogami w słabym proteście przeciw tak ewidentnemu łamaniu konwenansu i usiłował rozprostować zgniecione w garści kartki, a potem poukładać je w sensowny ciąg poszczególnych wpisów.
     - Ten... kwiat... - zaczęła służka, po chwili krępującej ciszy.
     - Archespor. - Czarnowron poprawił ją niemal odruchowo, zupełnie nie zawracając sobie głowy tym, co wypada, a co nie. Miał serdecznie dosyć wysłuchiwania niepoprawnych nazw konkretnych gatunków, tylko dlatego, że przeciętny Kemetańczyk nie zdawał sobie sprawy z istnienia odpowiedniego słowa. - Gdyby był kwiatem, byle ogrodnik rozwiązałby sprawę i łowca byłby tu kompletnie zbędnym dodatkiem.
     - No tak, tak... Oczywiście ma pan rację, panie...?
     - Sethabell.
     - Panie Sethabell, myśli pan, że się panu uda? - kobieta mijała kolejne drzwi części przeznaczonej dla służby, kierując się zapewne do jednego z ostatnich pomieszczeń. Ta część domu z pewnością nie była reprezentacyjnym miejscem, a Zethar był prawie całkowicie pewien, że każde poszczególne drzwi prowadzą do niewielkiego pokoju zarezerwowanego dla służących i ludzi dbających o dom, którzy stale przebywają na terenie posiadłości. Rodzina Visconti, mieszkając w tak rozległej willi, bezsprzecznie udowadniała, że z pewnością miała dość środków by utrzymywać tylu ludzi.
     - Tak patrząc prawdzie w oczy to już mi się udało...
     - Jak to?
    - Mam nadzieję, że zdobyłem już wszystko czego potrzebowałem. - przez twarz Czarnowrona przemknął grymas niezadowolenia - Można powiedzieć, że dosłownie wywalczyłem sobie strzępy informacji.
     - Czy zdradzenie czego pan się dowiedział, panie Sethabell, jest jakąś tajemnicą?
     - Jest. Póki co nawet przede mną - przytaknął jej Wroniec - A gdy już się dowiem do czego doszło w tym domu, nadal będzie, bo szczerze wątpię, by Nevadine zwolniła mnie z tajemnicy zawodowej.
     - Hm... - służka mruknęła zawiedziona i otworzyła jedne z niczym niewyróżniających się drzwi, a potem weszła do środka.
     Setha zatrzymał się w progu i zajrzał do środka. Wnętrze raczej nie wzbudzało podejrzeń, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przypominało prywatny gabinet, który w pośpiechu przerobiono na prosty gabinecik lekarski. Na szczęście Wrońca nie dało się w nim przeprowadzać nazbyt skomplikowanych zabiegów. Operacja bynajmniej mu nie zagrażała.
     - Zapraszam, śmiało. - zachęciła go służka,wyciągając z jednej z przeszklonych gablotek czystą gazę i bandaż - Tutaj rezyduje nasz domowy lekarz.
     - Pani Visconti stać na utrzymywanie prywatnego lekarza? - zainteresował się, przestępując próg. Nie pozbył się jednak podejrzeń względem kobiety, która najwyraźniej sama siebie mianowała pielęgniarką. Tego rodzaju uprzedzeń nijak nie można było zostawić za drzwiami.
     - Ależ oczywiście, że tak. Wie pan, panie Sethabell, pani Nevadine ma okropne problemy ze snem.
    - Doprawdy? - Setha uniósł jedną brew. Kobieta gestem kazała mu usiąść na wysokim stołku, nadal krzątając się przy rozstawionych pod ścianami gablotkach. Spełnił jej polecenie, wodząc za nią nieufnym wzrokiem.
     - Teraz, kiedy została sama w tym ogromnym domu jest chyba nawet gorzej niż poprzednio. Straszna sprawa... Chodzi o to, że pani Visconti miewa koszmary. Często krzyczy przez sen, a wtedy nikt nie potrafi spać... - kobieta zacmokała ze współczuciem - No i ten kwia... Archespor, czy jak mu tam było, niczego nie ułatwia.
     - Domyślam się... - odpowiedział jej głucho Sethabell, marszcząc brwi nad jedną z kartek dziennika. Z braku lepszego zajęcia zaczął przeglądać poszczególne wpisy, szukając tego jednego, który wyjaśni mu, jak ugryźć temat klątwy archespora. Nie przerwał czytania nawet w chwili, gdy służka podeszła do niego i kawałkiem chusteczki otarła mu ze skroni na wpół zaschniętą strużkę krwi. Zasyczał przez zęby, gdy przytknęła mu do ranki nasączony wodą utlenioną kawałek gazy, ale nawet to nie zmusiło go do oderwania wzroku od nadpalonych kartek.
     - Powiedz mi... - zaczął zamyślony - Co stało się z synem Nevadine?
     Kobieta zamrugała zaskoczona takim pytaniem i przypadkowo docisnęła gazę do czoła Wrońca odrobinę zbyt mocno. Wzdrygnął się i odchylił na taborecie, zerkając na kobietę z urazą.
     - Cóż... Pan Callum zniknął bez śladu. Według oficjalnej wersji opuścił Kemet... Albo raczej studiuje w po drugiej stronie miasta.
     - Ale nigdy nie pojawia się w domu. - stwierdził Zethar z całkowitą pewnością - Co mówią nieoficjalne wersje?
     - Mówią, że nikt nie widział, by młody pan Callum chociażby zaczynał się pakować.
     - Ciekawe... - skwitował, raz jeszcze przebiegając wzrokiem po notatce. Wyprostował się z wyrazem zrozumienia na twarzy, kiedy poszczególne elementy zagadki wskoczyły na swoje miejsce. Chwilę później odepchnął od siebie dłonie służki i zeskoczył ze stołka, natychmiast kierując się ku wyjściu. - To wszystko czego potrzebowałem. - rzucił jeszcze na odchodne.
     - Co...? Co pan zamierza?
     - Zabawić się w sędziego z powołania.
     Zbiegł po schodach oddzielających kwatery służby od właściwej części domu i z ponurą miną ruszył na poszukiwania pokojów swojej zleceniodawczyni. Obciągnął rękawiczki, by na pewno dobrze leżały mu na dłoniach i zacisnął pięści. Jakiś służący musiał uskoczyć pod ścianę, by nie zderzyć się z nim i nie ściągnąć na siebie jego ciskającego gromy wzroku. Bell przeszedł przez dom jak chmura burzowa - zwiastun niechybnej katastrofy.
     Dotarłszy pod drzwi Nevadine był już dość wściekły, by nie trudzić się ani pukaniem, ani chwytaniem za klamkę. Kopnięciem wyważył sobie drzwi i wpadł do środka nie czekając na zaproszenia. Zastał właścicielkę domu siedzącą na łóżku. Kobieta patrzyła na niego przerażona, przyciskając dłonie do klatki piersiowej w miejscu serca. Pozbyła się gdzieś swojej idealnej sukienki, zastępując ją znacznie mniej wyjściowym szlafrokiem, a perfekcyjnie ułożone loki miała w nieładzie.
     Oczy Wrońca skryte w cieniu ronda kapelusza pociemniały jeszcze bardziej niż dotychczas, gdy zobaczył Nevadine. Co innego było wiedzieć co zrobiła, ale nie móc należycie zareagować, a czym innym było mieć w zasięgu ręki winowajczynię całego rabanu. Czarnowron powoli przekrzywił głowę i zrobił coś, czego nie zrobiłby żaden zdrowy na umyśle i panujący nad sobą człowiek - zawarczał gardłowo niczym rasowa bestia, udowadniając tym samym, że plotki, wedle których rzekomo sam stał się potworem nie wzięły się z niczego.
     - Zetharze Sethabellu... - zaczęła pobladła ze strachu kobieta, ale nie chciał słuchać. Jednym susem doskoczył do niej i powalił ją na łóżko, dociskając sztuczną ręką jej gardło.
     - Problemy ze snem, co? - warknął prosto w twarz Nevadine. - A może cholerne wyrzuty sumienia?
     Kobieta wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Poruszała ustami, ale nie wydała z siebie nawet cichego szeptu. Czarnowron pochylił się nad nią bardziej aż ich oboje ogarnął nieprzyjemny zapach archespora, którym nasiąknęły ubrania łowcy.
     - Przyznaj się, Nevadine. To ty stworzyłaś tamtą bestię. - głos Bella, wbrew wszystkiemu co sobą pokazywał wręcz ociekał nieludzkim opanowaniem.
      Pani Visconti mimo wszystko nadal milczała, wpatrując się w Sethabella zaszokowanym, przerażonym spojrzeniem. Nie była w stanie wzbudzić w nim litości, co wcześniej czy później musiało do niej w końcu dotrzeć. Rozdrażniła kogoś, kto żył z potworami dość długo, by i siebie odrzeć z człowieczeństwa. Byle sarnie spojrzenie nie było w stanie roztopić narastającego latami okrucieństwa. Ta kobieta mogła w każdej chwili umrzeć, o czym oboje doskonale wiedzieli. Jednak tylko Setha czerpał z tej świadomości bestialską satysfakcję.
     - Barbarzyńca... - wykrztusiła z trudem. Odpowiedział jej pozbawiony wesołości, skrajnie pogardliwy śmiech.
     - Słodką ironią jest słyszeć takie określenie z ust kobiety, która zamordowała własne dziecko, nie sądzisz?
     Źrenice Nevadine rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy usłyszała ten zarzut. Pokręciła nieznacznie głową, zaprzeczając wszystkiemu. Bell nie widział jednak oburzenia. Łowcy demonów już w początkowych fazach szkolenia wykształcali zdolność obserwacji na poziomie tak wysokim, że niewiele szczegółów mogło im umknąć. Stąd Sethabell pod sztucznym oburzeniem dostrzegał coś zgoła innego. Wroniec napawał się paniką kobiety, która najęła go, aby pozbył się jedynego dowodu.
    - Nie jesteś tak sprytna jak myślałaś, wiesz? - ciągnął dalej, bezwzględnie wypranym z emocji głosem - Fakt, wynajęcie mnie rozwiązałoby wszystkie twoje problemy, no bo kto by się domyślił? Pozwól więc, że coś ci wyjaśnię. Są zbrodnie zbyt straszne dla ludzi. Obrażają one Bogów, którym przypadkiem oddaliśmy naszą wolną wolę, a ci zdecydowanie nie lubią, kiedy taki robak jak ty ich obraża. Zsyłają oni wtedy bestię, która w zależności od kaprysu wyrasta albo na mogile ofiary, albo w miejscu popełnienia brutalnej zbrodni. Jak się domyślasz twój salon to dość niecodzienne miejsce na grób, zatem zabiłaś własne dziecko w tym pomieszczeniu. A skąd się dowiedziałem? - Zethar wpatrywał się w twarz coraz bledszej kobiety, bezbłędnie odgadując wszystkie kłębiące się w jej głowie pytania - Twój pamiętnik to zajmująca lektura. O mały włos, a po raz drugi straciłbym tę samą rękę, usiłując wydrzeć chwastowi zapiski, bo strzegł ich bardziej niż własnego życia, ale wszystko wskazuje na to, że wysiłek mi się zwrócił, racja? Lepiej dla nas obu, bo okropnie nie znoszę męczyć się na darmo. Ale wiesz co? Bardziej nie lubię kiedy ktoś robi ze mnie idiotę. Archespory karzą wyłącznie przestępstwa takie jak szczególnie okrutne morderstwa. Powiedziałby ci to każdy jeden łowca, nawet pierwszy z brzegu żółtodziób. Tak się składa, że nie raczyłaś wspomnieć o podobnym incydencie, oczekując przy tym natychmiastowego rozwiązania problemu. Nie uważasz, że sporo by mi taka informacja ułatwiła? Mógłbym od razu doprowadzić wszystkie krzywdy do porządku i wyrównać rachunki.
     Nevadine usiłowała się mu wyrwać, bezskutecznie drapiąc go paznokciami. Gdy to nie przyniosło zamierzonych rezultatów, zaczęła drapać go po twarzy, nawinie wierząc, że połowicznie martwe ciało nadal odbiera ból tak samo jak każdy żywy organizm. Nie mogła wiedzieć w czym tkwi przewaga Wrońca. Natomiast jednego była pewna: człowiek nie powinien uśmiechać się pogardliwie, gdy ktoś rozszarpuje mu policzek. Zethar Sethabell, nazywany z jakiegoś powodu Wrońcem człowiekiem nie mógł już być.
     - Wyznawcy Ra mnie ułaskawią - szepnęła, unosząc podbródek w próbie odzyskania choć części utraconej godności. - Nic mi nie zrobisz.
      - Żeby mogli cię ułaskawić musiałabyś najpierw się z nimi spotkać. - oświadczył Sethabell, wolną ręką powoli odwiązując pasek szlafroka Nevadine. Nie miał nic złego na myśli, choć wyglądać to musiało co najmniej dwuznacznie. Starsza kobieta brzydziła go znacznie bardziej niż jeszcze do niedawna.
     - Czy to znaczy, że...?
     - Jestem Świadomym? - Zethar wyswobodził atłasowy pasek i odłożył go na bok, a potem złapał nadgarstki kobiety. - Poważne oskarżenia, patrząc na to, że jedynie zasugerowałem ci, że nie zabiorę cię do sądu.
     Z braku odpowiedniej ilości sznura, Sethabell musiał zadowolić się zakneblowaniem kobiety i związaniem jej nadgarstków z pomocą tego samego paska. Na szczęście dobrze radził sobie z krępowaniem różnych istot z użyciem najbardziej prowizorycznych lin. Przerzucił sobie kobietę przez ramię z delikatnością właściwą prostemu człowiekowi zarzucającemu sobie na plecy wór z ziemniakami i ruszył w drogę powrotną do salonu. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, mając cichą nadzieję, na to, że nie spotka po drodze żadnego człowieka. Okropnie nie chciało mu się zacierać śladów tego, co miał zamiar zrobić. Poza tym dość już powiedział tego dnia w obecności Nevadine.
      - Mógłbym zrobić to znacznie mniej brutalnie - przyznał w końcu, stawiając kobietę w drzwiach salonu tak, by widziała szalejącego wewnątrz potwora. - Ale wiesz jak to mówią... Pierwsza myśl zawsze jest najlepsza. Ja tylko doprowadzam swoje zlecenie do końca.
    Po tych słowach pchnął kobietę wprost na archespora. Zatoczyła się, nie potrafiąc złapać równowagi. Pełna zębów paszcza wystrzeliła w jej stronę... ale Zethar już nie patrzył. Wbrew pozorom śmierć Nevadine go nie bawiła. Chciał tylko, by wierzyła aż do końca, że są na świecie istoty gorsze niż ona sama. W gruncie rzeczy okazał jej litość. Spaczoną i bardzo w jego stylu, ale mimo wszystko chociaż tyle jej dał.
     Wychodząc z rezydencji gwizdnął na swojego ptaka, by ten do niego dołączył. Persivall przysiadł na jego ręce.
     - Znowu będziemy jeść myszy, które złapiesz - Sethabell westchnął cicho. Nie miał siły na to, żeby pieszo wracać do domu. Z willi Viscontich do jego mieszkania blisko nie było, a jego fundusze kurczyły się coraz bardziej. Łowcy z definicji nie obracali ogromnymi fortunami nawet w czasie, gdy im się powodziło. Tym razem jednak nie było wyjścia i Setha musiał zamówić sobie taksówkę. Lepiej dla tego taksówkarza, żeby nie pytał... i lubił ptaki. 
     Sethabell przekroczył próg domu, czując się jeszcze bardziej zmęczonym i obolałym. Miał wrażenie, że rozpada się od środka na miliardy maleńkich cząsteczek. Przetarł dłońmi twarz, czując jak odrywa tym gestem drobne płatki zakrzepłej krwi i zdecydował się pójść doprowadzić to do porządku. Nie znosił klaustrofobicznej łazienki w tym mieszkaniu, ale mimo wszystko korzystać z niej musiał. Choćby po to, by opatrywać pomniejsze skaleczenia na twarzy.
     Niedługo później usiadł ciężko na łóżku. Sięgnął na oślep do szafki i złapał za puszkę. Potrząsnął nią, sprawdzając czy cokolwiek w niej zostało. Usłyszał ciche chlupnięcie, więc przystawił puszkę do ust i pociągnął długi łyk piwa. Zaklął cicho, orientując się, że cały gaz już dawno temu uleciał z puszki i cisnął nią przez pokój, za nic mając to, że jeszcze nie wypił całej jej zawartości. Otworzył szufladę stojącej w nogach łóżka komody i drżącą ręką wyciągnął z niej strzykawkę. Wiedząc jak bardzo trzęsą mu się ręce zawsze wypełniał toksyną kilka strzykawek w zapasie, by nie tracić czasu na próby odmierzenia odpowiedniej dawki. Niecierpliwym gestem zrzucił z siebie płaszcz i podciągnął rękaw dobrze przylegającego do ciała kostiumu, który nosił pod spodem, naiwnie wierząc, że jakikolwiek materiał jest w stanie zatrzymać w nim ciepło. Wbił strzykawkę we wgłębienie łokcia. Nie potrzebował już przymierzać się do wykonania tego zabiegu. Kłuł się tak codziennie. Czasem, gdy wymagała tego potrzeba nawet i kilka razy w ciągu doby. Wcisnął tłok strzykawki. Niegdyś jeszcze fascynowała go czarna substancja, którą sobie wstrzykiwał. Obecnie jednak traktował to wyłącznie jako niezbyt przyjemny obowiązek, którego zignorowanie mógł przypłacić śmiercią w agonii. Długiej i boleśnie okrutnej agonii.
      Wyrwał pustą strzykawkę z ciała i zakleił rankę plastrem, a potem padł na łóżko, opuszczając na oczy kapelusz. Nikt nie zapłacił mu za pozbycie się archespora. Dlatego powinienem brać opłaty z góry, pomyślał gorzko. Musiał odetchnąć chociaż chwilę. Potem będzie się zastanawiał co będzie dalej i z czego opłacić rachunki. Najpierw mógł pozwolić sobie na chwilę niespokojnej drzemki. Problemy mogły poczekać.
     Na raz ktoś załomotał w drzwi. Zethar zmełł w ustach niewybredny ciąg przekleństw i naciągnął kapelusz na całą twarz. Nie chciał, by ktoś pomyślał, że zastał go w domu. Pukanie jednak nie zamierzało ustawać. Trwało w najlepsze nawet wtedy, gdy zegar odliczył pełne 10 minut i dalej, gdy upłynęło ich 15. W końcu Sethabell nie wytrzymał. Nie potrafił zasnąć twardym snem nawet w idealnych ku temu warunkach, o spaniu, gdy ktoś o mało co nie wyłamuje mu drzwi z zawiasów mowy być więc nie mogło. Podniósł się z łóżka i powlókł się otworzyć, przygotowując już najbardziej wytrącone z równowagi spojrzenie, które potrafił z siebie wykrzesać. Był wykończony minionym zleceniem, świeża toksyna krążyła mu w żyłach i znowu brakowało mu pieniędzy na najbardziej podstawowe środki. Ktokolwiek śmiał w tym momencie zawracać mu głowę musiał liczyć się z powitaniem równie paskudnym co nastrój Wrońca.
     Bezbożnicy nigdy nie zaznają spokoju...