14 sierpnia 2018

Od Angel CD Zero - Głupia magia i pączki

Mieli poważne kłopoty. Wiedzieli to obydwoje, ale tylko Angel poprawnie oceniła swoje szanse na wyjście cało, gdyby panowie z bronią jednak zbyt mocno się zirytowali. Nie chciała sera szwajcarskiego w miejsce brata, dlatego jemu również starała się przemówić do głowy, chociaż sama była mało roztropną osobą, a upokorzenie kotłowało się w niej jak w rozżarzonym do czerwoności garnku.
Pokornie opuściła głowę niczym zbity szczeniak, pozwalając zakuć się w kajdanki, a potem ustawić obok rosłego mężczyzny z bronią. Drgnęła gwałtownie i poczuła falę gorącej wściekłości, gdy strażnik położył dłoń na jej ramieniu. Nienawistnie łypnęła na niego kątem oka. Wewnątrz niej grzmiała rozszalała burza i resztkami siły woli próbowała nie wykrzyczeć, żeby się odsunął. Bardzo dużo kosztowało ją zachowanie milczenia. 
Odwróciła wzrok i spojrzała na Zero, który robił aferę za ich dwoje. To on odgrywał rolę starszego brata, więc z zasady powinien zachowywać się bardziej odpowiedzialnie. Za tak nieskuteczny ratunek wisiał jej trzy paczki ciastek, a za dodatkowy stres pudełko lodów czekoladowych. Niespodziewanie rzucił się przed siebie, ignorując uzbrojonych funkcjonariuszy policji. Angel otworzyła szeroko oczy, gdy zacisnął dłoń na mundurze niejakiego Dale’a, a potem podciągnął go do góry. Mężczyzna był chudy i niski. Koszula wyraźnie wisiała na jego szczupłych ramionach, a spodnie wydawały się za luźne na tak patykowate nogi. Wyglądał wręcz śmiesznie przy dwumetrowym worze mięśni, jednak w jego twarzy kryło się coś, co kazało Angel trzymać się na baczności w jego towarzystwie. 
Drgnęła na dźwięk odbezpieczanej broni i z paniką w oczach spojrzała na stojących po swojej lewej strażników, którzy przygotowali się do strzału. 
„Ty cholerny idioto! Beznadziejna kanalio! Totalny baranie! Skończony psie!” 
Gdyby tylko głos nie ugrzązł jej w gardle, darłaby się na brata do tego stopnia, że nie mogłaby mówić przez następne dwa dni. Z całego serca pragnęła na niego nawrzeszczeć, uderzyć w twarz i przywrócić do pionu, żeby tylko nic złego mu się nie stało. Przekraczał wszelkie granice rozsądku i ryzykował jednocześnie tak wiele. Tępo wpatrywała się w lufy skierowane w stronę Zero. Serce Angel z każdą chwilą biło coraz szybciej, a krew głośno dudniła w uszach. Dźwięki wydawały się przytłumione, jakby kobietę oddzielała od świata ściana z grubego szkła. 
Nagle coś zacharczało ostro z tyłu, a chwilę później cienka sprężynka śmignęła ze świstem tuż obok niej i wczepiła się w plecy Zero. Mężczyzna znieruchomiał gwałtownie, wypuszczając z dłoni mundur funkcjonariusza policji, a potem z hukiem osunął się na ziemię. Angel na moment poczuła jak całe powietrze z niej uchodzi i nie jest w stanie złapać oddechu. Jej serce tłukło się o żebra w szalonym rytmie, jeszcze trochę, a mogłaby przysiąc, że rozbiłoby je w drobny mak.
— Zero! — krzyknęła. Wyrwała się z uchwytu strażnika, po czym jednym susem doskoczyła do brata. — Ty głupia cholero! Co ty sobie myślałeś! 
Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, najbliższy policjant poderwał się z miejsca, złapał dziewczynę za ramiona, a potem siłą odciągnął od nieprzytomnego. Agresywnie wierzgała nogami, wiła się oraz próbowała kąsać jak jadowita żmija, ale jej dziecinna walka pozostawała na niczym. Policjant jedynie mocniej zacisnął dłonie i boleśnie wbił paznokcie w skórę Angel. 
Nie mogła uwierzyć, że Zero posunął się do tak lekkomyślnych działań, wpychając w sam środek ognia. W tym przypadku porażenie impulsem elektrycznym było najlepszą perspektywą, mimo to Angel i tak histeryzowała, jakby co najmniej jego ciało poszatkowali na kawałki. Strażnikowi rzucił się na pomoc patykowaty mężczyzna pilnujący cel. Chwycił niezgrabnie Angel za drugie ramię i obydwoje zaciągnęli ją do przydzielonej klitki, gdzie ściągnęli jej kajdanki i wrzucili jak worek ziemniaków. Chwilę potem rozniósł się głośny śmiech chudego starca z naprzeciwka, którego pusty oczodół zakrywała czarna przepaska. Drapał się po ciemnobrązowej brodzie obsypanej siwizną i obserwował rzucającą się ze ścian na ściany Angel. 
— Chciałbym mieć tyle energii. Lepiej ją oszczędzaj, młoda! — krzyknął niskim, ochrypłym głosem. Dźwięki przytłumiało szkło pancerne, więc Angel udała, że nie słyszy staruszka i uspokoiła się dopiero, gdy kilku mężczyzn wniosło nieprzytomnego Zero. Zamknęli go w celi po ukosie. Natychmiast przykleiła się do szyby, nie zwracając uwagi na dalsze podśmiewanie starego mężczyzny. Nie obchodziło ją w tej chwili nic oprócz brata, a skoro on zawiódł, ona będzie musiała ich stąd wyciągnąć. 
Rozejrzała się dookoła badawczym wzrokiem. Nie miała co liczyć na policję, brak gotówki robił z przyjaciół wrogów. Inni więźniowie mogli spowodować tylko więcej szkód niż pożytku, nawet gdyby zgodzili się pomóc. Przeszła się dookoła celi, masując rozbolałe skronie. Wpadli jak śliwki w kompot, a ona nigdy nie była dobrym strategiem. Specjalistka od wielkich wejść oraz wyjść; fachowy destruktor imprez; profesjonalna poszukiwaczka kłopotów, a nie potrafiła się wyrwać z byle więzienia. „Panno Angel, rozleniwiłaś się strasznie, gdy Zero zaczął się tobą opiekować, niedobrze.”
Odetchnęła ciężko, osuwając się z głośnym hukiem na podłogę. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i oparła brodę na jednej dłoni, podczas gdy drugą sunęła po brudnej podłodze. Bezcelowo zbierała opuszką palca kurz oraz piasek, licząc na rychłe olśnienie ze strony przestępczej kreatywności. 
Czas leniwie upływał, a jej do głowy nie przychodził żaden plan. Podniosła głowę znad nierównych kresek wyrysowanych na zebranej całkiem sporej kupce piachu z podłogi i zerknęła na nieprzytomnego brata. Gdyby życie było tak łatwe jak sen, mogłaby machnąć ręką, przywołać wielkiego potwora i wydostać ich stąd, a przy okazji rozgnieść policjantów na przecier malinowy pani Wiesi spod czwórki. „Niech to diabli wezmą tego łajdaka bez krzty rozumu”, zaklęła w myślach na Zero i uderzyła pięścią o podłogę. Zmarszczyła brwi. Nie było powodu do nerwów. Ten staruch miał rację, lepiej, żeby oszczędzała energię, zanim przystąpi do destrukcji.

~*~
Angel wyprostowała się gwałtownie, gdy zauważyła ruch w celi po ukosie. Zero ostrożnie napiął mięśnie i powoli próbował podnieść się z podłogi. Jego ciało drżało z wysiłku – był bardzo silnym mężczyzną, Angel nigdy nie przeczyła, ale tym razem wyglądał, jakby najmniejszy ruch sprawiał mu trudności. Kobieta nie spuszczała go z oka, wymyślając najgorsze tortury, jakim podda swojego brata, gdy wygrzebią się z tego bagna, a jednocześnie cieszyła się, że wreszcie odzyskuje przytomność. Nie dała jednak po sobie tego poznać, wrogo marszcząc brwi i prychając pod nosem prześmiewczo.
To, co zrobił nie było ani trochę śmieszne i miała zamiar mu to wyperswadować prosto w twarz, gdy tylko stanie w zasięgu jej ręki. Niech się idiota cieszy, że siedzieli w dwóch różnych celach i zemsta Angel zostanie odroczona na kilka następnych godzin. Miał tupet tak niekreatywnie zszargać jej biedne nerwy. Wolałaby już wściekać się na niego za wyżarcie wszystkich ciastek w mieszkaniu, zamiast za próbę samobójstwa. Zero był wytrzymały, ale nie niezniszczalny i powinien się wreszcie tego nauczyć. 
Chyba poczuł wwiercający się w niego wzrok Angel, ponieważ natychmiast podniósł głowę i odwzajemnił spojrzenie siostry z głupkowatym uśmiechem. Wyglądał na lekko skołowanego, ale Angel nie potrafiła mu się dziwić, tak samo jak złościć, gdy zaserwował jej tak niewinny, chociaż niezmiernie naiwny uśmiech dziecka, które coś zbroiło i próbowało to ukryć. Wtedy zeszło z niej całe ciśnienie i mimowolnie rozluźniła mięśnie ramion, wzdychając głęboko. Ciągle jednak towarzyszyła jej chęć uderzenia go w twarz, dlatego nie pozwoliła sobie spuścić gardy. 
Zazgrzytała zębami i przechyliła się mocniej do przodu, aby dać znak bratu, że ma mu za złe. Zero wciąż szczerzył się jak głupi do sera, wypinając dumnie pierś, jakby jego wyczyn był godny podziwu. Angel jedynie zmrużyła oczy, gdy nic nie robił sobie z jej paskudnego humoru i przejechała sugestywnie dłonią po szyi. Bardziej bezpośredniej pogróżki już nie mogła wymyślić, dlatego zagotowało się w niej, gdy brat jedynie uniósł rękę i pomachał do niej. Gdyby nie dwie ściany pancernego szkła, już dawno miałby podbite oko. 
Zza rogu wyłoniło się dwóch mężczyzn w policyjnych mundurach z bronią pod ręką. Wolnymi, szerokimi krokami zbliżyli się do celi, w której przebywała Angel, a potem otworzyli ją i chwycili dziewczynę za ramiona, podciągając do góry. Nie byli delikatni, aż poczuła niemiłe szczypanie, gdy ich krótkie paznokcie wbiły się w skórę. Czasami żałowała, że nie jest jedną z tych ślicznych, delikatny dam filuternie trzepoczących rzęsami i wdzięczących się do mężczyzn na każdym kroku. Pewnie miałaby łatwiej w życiu. Na każde skinienie paluszka inny pan pada do stóp. Jakaż to miła perspektywa. 
— Jest pani proszona do sali przesłuchań, panno Heartres. Proszę nie stawiać oporu — odezwał się strażnik po lewej stronie. Mężczyzna był niski, niższy od Angel prawie o głowę, ale wyglądał na dobrze zbudowanego przez opiętą na ramionach oraz torsie koszulę munduru. Jego łysina wdzięcznie lśniła w świetle lamp jarzeniowych, a Angel aż świerzbiło, żeby powiedzieć coś głupiego na jej temat. Uśmiechnęła się krzywo, próbując zachować milczenie, a z gardła wydała podejrzany charkoczący dźwięk podobny do zduszonego śmiechu. Strażnikowi nie umknęło jej dziwne zachowanie. 
— Co jest takiego zabawnego, proszę pani? — warknął tak jadowitym i obrzydliwie nienawistnym tonem, że Angel poczuła nieprzyjemne ciarki na plecach. Natychmiast straciła nastrój do żartów, prostując się jak struna pod groźnym wzrokiem strażnika. Łysy, jak zaczęła nazywać strażnika w myślach, z pełną satysfakcji miną upewnił się, że kobieta nie ma przy sobie nic ostrego, po czym chwycił ją za ramię i wyciągnął na zewnątrz celi. Drugi strażnik zachował dystans i rytmicznie tupiąc wielkimi buciorami o kafelki, szedł parę kroków za więźniarką. Poprowadzili ją dobrze oświetlonym, utrzymanym w niezupełnie czystej bieli korytarzem po prawej stronie. Spokojnie rozglądała się dookoła i próbowała unikać patrzenia na finezyjnie błyszczącą łysinę strażnika, bo nie była pewna czy wytrzyma drugi atak śmiechu. Prześlizgiwała wzrokiem po twarzach innych podejrzanych, wymijających ją na korytarzu. Z uśmiechem witała się ze znajomymi, którzy mieli równe nieszczęście i wpakowali się w kłopoty. Większość marszczyła gniewnie brwi na jej widok, ale była też część, która wesoło odmachiwała, jakby spotkali się na osiedlowym placu zabaw pod trzepakiem. Łysy nie reagował, dopóki Angel nie zwalniała kroku, wtedy ostrzegawczo szarpał ją za ramię i prowadził dalej. 
Zatrzymali się przed masywnymi drzwiami z krzywo zawieszonym numerem dziewiętnaście. Mężczyzna, który przez cały czas trzymał się z tyłu, podszedł do drzwi i otworzył je z głośnym skrzypnięciem. Po chwili obydwoje wprowadzili Angel do środka. 
Pomieszczenie było niewielkie, ale utrzymane w czystości. Cztery lampy zamontowane na suficie rzucały jasne światło na niebieskoszare ściany. Pośrodku stał wykonany z ciemnego drewna stół, a po jego przeciwnych stronach krzesła obite miękkim materiałem. Strażnicy posadzili kobietę na jednym z nich, po czym ustawili się za jej plecami. 
— Co jest? Damy chyba nie wypada tak traktować. Może panowie gentlemani zaproponują coś do picia albo przekąszenia? — odezwała się wysokim głosem Angel i ostentacyjnie odrzuciła włosy z ramienia, jednocześnie zakładając nogę na nogę. Nie mogła wyglądać elegancko w powyciąganym, zacerowanym gdzie popadnie swetrze i podartych w łydkach bojówkach, ale przynajmniej się starała.
— I czego jeszcze? Kawy, herbaty? Uniewinnienia, a potem odeskortowania na jednorożcu do domu? — odparł zirytowany Łysy. W odpowiedzi uśmiechnęła się zalotnie, zatrzepotała rzęsami i podparła brodę o dłoń, a na czole mężczyzny wykwitła wielka, pulsująca żyła. 
— Ależ proszę pana, wystarczy whisky i kawior. 
Łysy naburmuszył się jak kilkuletnie dziecko. Czerwone plamy wstąpiły na jego policzki i po chwili milczenia fuknął cicho pod nosem. Angel usłyszała niewyraźne słowo w innym języku. Nie wiedziała co to za język, ani co dokładnie powiedział, ale brzmiało jak wyjątkowo paskudne przekleństwo, więc uznała, że o to chodzi.
— Niech pani nie sądzi, że ta bezczelność ujdzie pani na sucho — warknął po chwili, czyniąc jeden krok w stronę krzesła, na którym siedziała. Położył dłonie na oparciu i nachylił się nad Angel. Gniewnie zmarszczył brwi. 
— Zawsze uchodzi. Moja kartoteka jest tak czysta i lśniąca jak pańska glaca. — Lekceważąc nieme groźby Łysego, spojrzała ze znudzoną miną na swoje paznokcie. Były krótkie, z mocno zniszczoną, nierówną płytką i zdartymi do krwi skórkami dookoła. Każda normalna kobieta złapałaby się za głowę na ich widok.  
Górna powieka Łysego zadrgała nerwowo. Mrugnął parę razy, żeby pozbyć się tiku, po czym wyprostował i spojrzał na Angel z góry. 
— Nikt nie będzie ze mnie drwił — powiedział chłodno, chwycił kobietę za kołnierz swetra, a po chwili podniósł drugą rękę. W tym samym czasie drzwi ponownie się otworzyły z głośnym piskiem, do pomieszczenia wszedł wysoki, dystyngowany mężczyzna o dumnie wyprostowanej posturze. Na kilometr biło od niego autorytetem oraz przytłaczającą siłą. Spiorunował Łysego wzrokiem, na co ten natychmiast puścił Angel i odskoczył do tyłu jak oparzony. Strach przepełnił jego twarz, a na zmarszczonym czole pojawiło się kilka drobnych kropelek potu. Otworzył drżące usta, żeby coś powiedzieć, lecz mężczyzna uciszył go ruchem dłoni. 
—  Wyjdźcie stąd. Obydwoje —  rzekł niskim, tubalnym głosem. 
Łysy poderwał się z miejsca i prędko wyszedł z sali przesłuchań, zaś drugi powlekł się za nim. Zamknęli drzwi z głośnym trzaskiem, a Angel została sam na sam z dziwnym człowiekiem, który jednym spojrzeniem przeraził Łysego do tego stopnia, że prawie zapomniał języka w gębie. Mężczyzna westchnął przeciągle i spokojnym krokiem podszedł do krzesła po przeciwnej stronie stołu. Usiadł na nim, opierając łokcie na blacie. Angel zdążyła opanować zadziorny uśmiech i siedziała teraz w pełni poważna, wpatrując się w twarz śledczego. Wyglądał młodo, miał nie więcej jak trzydzieści lat, chociaż ciemne włosy, zaczesane do tyłu, były mocno przyprószone siwizną. Twarz kształtem przypominała pięciokąt z ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi i wyraźną szczęką, na której widniał kilkudniowy zarost. Miał duży, garbaty nos oraz wąskie, blade usta poranione od zrywania skórek zębami. A w dziwnych, kocich oczach błyskała niebezpieczna, złota iskra, która mogłaby rozpalić potężny ogień. 
Angel zamarła, gdy mężczyzna pochylił się w jej stronę, uporczywie utrzymując z nią kontakt wzrokowy. Jego spojrzenie było przerażające i tak przenikliwe, że miała wrażenie, jakby przebijał się przez stalowe ściany ciała i czytał z jej duszy. Jakby była dla niego otwartą księgą. Nie mogła się poruszyć, wszystkie mięśnie nagle otępiały, w przeciwieństwie do rozszalałych myśli. Coś wciskało palce w jej krtań albo to ona zapomniała jak oddychać. Serce biło wolniej niż zwykle, a może tylko to sobie uroiła? Uczucie prawie podobne do zapadnięcia w sen. Świat wirował dookoła, ale dziwne, kocie oczy pozostały stabilne. Płonęły żywym ogniem albo biły falami o brzegi. Szalała w nich burza albo dudniła nieprzerwana cisza. Czas zatrzymał się, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zostały jednym, otoczyła jak szklana bańka. Coś wybuchło z tyłu albo i nie, to tylko mucha uderzyła w ścianę. Szczury pożerały jej nogi, a mrówki gryzły po rękach, chociaż niczego nie widziała. Kłamstwo? Nie była pewna niczego. Co jest rzeczywistością, a co snem? P o m o c y.
Mężczyzna nagle wyprostował plecy i wszystko to zostało przerwane, zaś Angel poczuła się, jakby ktoś wylał na nią wiadro zimnej wody. Zamrugała kilka razy, zadrżała, a potem cicho wypuściła powietrze z płuc, nie pamiętając kiedy wstrzymała oddech. Nie umknęło to śledczemu, który uśmiechnął się przepraszająco. 
— Proszę wybaczyć. Nie sądziłem, że zareaguje pani tak silnie. Zazwyczaj kończy się na lekkim odczuciu zimna — powiedział łagodnym tonem, zupełnie innym od tego, gdy zwracał się do Łysego. Angel spięła się, ponieważ ciągle czuła, że powinna zachować ostrożność w obecności tego człowieka. — Nazywam się Shay Brekker — dodał po chwili. 
— Co ze mną zrobiłeś? — Angel raptownie poderwała się z krzesła i przez stół sięgnęła do idealnie wyprasowanego kołnierza koszuli mężczyzny, a potem pociągnęła w swoją stronę. 
— Próbowałem przeczytać pani wspomnienia, ale… jakby to ująć, pani energia jest zbyt chaotyczna, żebym mógł się przez nią przebić. Przynajmniej tam, gdzie sam chciałem… Spokojnie. — Delikatnie odsunął od siebie kobietę i usiadł na krześle. — Rzadko zdarza mi się zawieść. W takim wypadku muszę poprowadzić przesłuchanie klasycznie. Zejdzie o wiele więcej czasu niż sądziłem, więc zacznijmy od razu. Co pani robiła dzisiaj o godzinie czternastej? — Założył nogę na nogę, a jego łagodne spojrzenie nabrało chłodnej barwy. 
— Zbierałam grzyby z panią Wiesią — odparła Angel, wzruszając ramionami. Próbowała zachować spokój, jednak jej ręce dalej się trzęsły. Nikt nie miał prawa oglądać jej wspomnień, a tym bardziej obcy człowiek. 
— Świadkowie twierdzą, że o tej godzinie była pani w warsztacie pana Tristana Parrisha, a następnie wymknęła się pani tylnym wyjściem z tą paczką — rzekł, po czym położył na stole czarną walizkę, której wcześniej Angel nie zauważyła i wyciągnął pognieciony pakunek. — Co w niej jest? 
— Grzyby. 
— Jak dla mnie to jest zbyt ciężkie jak na grzyby. 
— A widział pan kiedyś takiego dorodnego borowika? W Czarnobylu to były prawdziwe mutanty! 
Shay zmarszczył brwi. Delikatnie stukał palcami o blat stołu i przez dłuższą chwilę milczał, wpatrując się uważnie w Angel. Przygotowała się na ponowną dawkę urojeń i majaków, ale nic z tego nie nastąpiło, po prostu na nią patrzył. 
— Zatem może sprawdzimy co jest w środku? — Odłożył walizkę na podłogę, a pakunek przysunął bliżej siebie. Angel zacisnęła tak mocno palce pod stołem, że zbielały jej kostki, ale mina pozostała niewzruszona. Udawała znudzenie, choć nerwy zżerały ją od środka.
— Czy to nie będzie naruszeniem dowodów? — zauważyła. 
— Prędzej czy później i tak będziemy musieli to rozpakować. — Wzruszył ramionami i uśmiechnął się ironicznie. — Powie mi więc pani, co jest w środku? 
Angel westchnęła przeciągle, zaczęła niedyskretnie przyglądać się śledczemu, idąc w jego ślady i stukając paznokciami o blat stołu. Upływające minuty ciągnęły się w nieskończoność, nie wiedziała ile czasu minęło, bo nigdzie nie było zegarka. Shay jednak nie poganiał jej, cierpliwie czekał na reakcję. Czuła się przyszpilona do tablicy korkowej jak mały, bezbronny motylek. 
— Zestaw kluczy francuskich — odparła nagle. 
— Co? — Shay otworzył szerzej oczy, marszcząc przy tym brwi. 
— To jest w tej paczce — dodała zrezygnowana. — Zestaw kluczy francuskich. Miał być prezentem dla brata w ramach przeprosin. — Położyła głowę na blacie. — Może pan sprawdzić, jeśli pan chce, ale proszę to potem znowu ładnie zapakować. — Wpatrywała się w niewielką, bordową plamę na ścianie, kiedy usłyszała głośny szelest zrywanego papieru i taśmy klejącej. 
— Faktycznie, mówiła pani prawdę — powiedział Shay, po czym odsunął potarmoszoną paczkę na bok, a Angel wyprostowała się i wzięła w dłoń pognieciony kawałek papieru. W jednej chwili stała się niewinną pięciolatką, która zaraz miała się rozpłakać, bo straciła ulubioną zabawkę. Shay zamrugał wytrącony z równowagi. Mógłby przysiąc, że jej oczy się zaszkliły, a nawet zaczął wątpić w dokumenty, które mu przysłano przed przesłuchaniem. Wyraźnie na nich napisano, że podejrzana ma ponad dwadzieścia pięć lat. Kiedy ją zobaczył, mógł w to uwierzyć, ale w tym momencie była jednocześnie stara i młoda.
— Prosiłam, żeby to potem ładnie zapakować. Teraz nic nie da się z tym zrobić — wydukała zrozpaczona, a potem odłożyła podarty papier koło paczki. Shay potrząsnął głową, przywracając na twarz chłodne opanowanie. 
— Czyli ukradła pani zestaw kluczy francuskich z warsztatu Tristana Parrisha? Mam rację? — oparł brodę na splecionych dłoniach. Jego oczy znów zalśniły złotym blaskiem, na co Angel gwałtownie odwróciła głowę. Kątem oka dostrzegła kpiący uśmieszek przyklejony do twarzy Shaya. Tak bardzo ją korciło, żeby mu go zetrzeć w dość agresywny sposób. 
— Nie, kupiłam je. — Nie dodała, że za ukradzione pieniądze Parrisha, które znalazła w niezamkniętej szufladzie za jego biurkiem. Cóż, to nie była jej wina, że koleś nie dbał o bezpieczeństwo, chociaż jego warsztat mieścił się w niezbyt przyjaznej dzielnicy i doskonale o tym wiedział. Gdyby nie zapłaciła, jego dwa dryblasy natychmiast rozprawiłyby się z Angel, zwłaszcza, że była u niego mocno zadłużona. 
— Ma pani jakieś potwierdzenie zakupu? — spytał. Angel natychmiast otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie i nie odezwała się. Opuściła głowę. Parrish, dokładnie jak Angel, nie był zbyt dokładny w prowadzeniu biznesów. Nie dawał rachunków, jeśli nie musiał, a transakcja przeprowadzona z Angel wynikła dosyć niespodziewanie i w pośpiechu. 
— Przykro mi, ale w takiej sytuacji nie mogę uznać panią za niewinną w tej sprawie. — Jego wyraz twarzy złagodniał, a na usta wpełzł współczujący uśmiech. Prawie w niego uwierzyła, nawet zaczęła się zastanawiać czy Shay chce wierzyć w jej niewinność, czy po prostu próbuje dodać jej otuchy. Westchnęła i podparła policzek na dłoni zaciśniętej w pięść. 
— Teraz inna kwestia — powiedział i ponownie sięgnął po walizkę, a z niej wyłożył na blat kilka zdjęć przedstawiających mężczyzn, których Angel sprowadziła nieumyślnie do warsztatu Zero. Spięła się i wstrzymała na kilka sekund oddech, gdy przed oczami stanął jej obraz płonącego stosu ciał. Poczuła pot na dłoniach, więc odruchowo przetarła je o spodnie. Shay zauważył to i zmarszczył brwi, uważnie obserwując Angel. — Poznajesz tych mężczyzn? 
— Nie — odparła trochę za szybko, za co skarciła się w duchu. — Widzę te twarze pierwszy raz — dodała po chwili spokojniejszym tonem. 
— Według zeznań ostatnio byli widziani w okolicach pani mieszkania, a potem ślad po nich zaginął, wie coś pani o tym? — spytał Shay, po czym podniósł się z krzesła i zaczął powolnym krokiem krążyć dookoła stołu jak drapieżnik szukający najsłabszego punktu ofiary. Angel zacisnęła usta, licząc w myślach ilość stuknięć uderzanych podeszew butów o podłogę. Dziesiąte, jedenaste, dwunaste… 
— Nie wiem. Powtarzam, że pierwszy raz widzę tych mężczyzn — powiedziała. Jej głos zabrzmiał jak zza szklanej ściany. Był spokojny, zimny, pełen dystansu, w przeciwieństwie do wnętrza Angel. 
Oderwała wzrok od fotografii i spojrzała na Shaya, który przystanął tuż obok niej. Położył dłoń na oparciu krzesła, po czym pochylił się lekko nad nią, a spod kołnierzyka koszuli wyskoczył sznurek z zawieszonym na nim srebrnym pierścionkiem. Angel sparaliżowało, gdy zorientowała się, że to był  j e j  pierścionek, który zabrano włącznie ze wszystkim innym, co przy sobie miała, zanim zamknięto ją w celi. Otworzyła szeroko oczy, a kiedy Shay zauważył swój błąd, było już za późno. Próbował uciec do tyłu, prostując się, żeby jak najszybciej schować pierścionek, lecz Angel gwałtownie złapała sznurek i zerwała go z jego szyi. 
— Co na pańskiej szyi robiła  m o j a  jedyna pamiątka z dzieciństwa?! — warknęła wściekle i zacisnęła dłoń na koszuli Shaya, a następnie pchnęła go na ścianę. Zakołysał się niebezpiecznie, ale kiedy wymierzyła pięścią w szczękę, odzyskał równowagę. Złapał jej nadgarstek i wykręcił całe ramię do tyłu. Poczuła przeszywający ból w barku, ale nie dała po sobie tego poznać. — Konfiskata raczej nie zostaje przeznaczona osobom prywatnym! — Dziwnym ruchem i z głośnym strzeleniem kości wyrwała się z uścisku Shaya, a potem z całą siłą kopnęła go w brzuch, przewracając na stół. Głową uderzył o kant blatu, a mroczki stanęły mu przed oczami. Angel natychmiast wykorzystała jego opóźnioną reakcję.  — Co pan chciał z tym zrobić?! — W błyskawicznym tempie doskoczyła do mężczyzny, złapała go mocno za szyję i wbiła paznokcie w skórę, prawie do krwi, aż z jego gardła wydobył się krótki, piskliwy jęk, o jaki nie posądziłaby żadnego mężczyzny. Uderzyła go dwa razy w nos i za drugim razem usłyszała satysfakcjonujące chrupnięcie. Shay odepchnął ją jedną ręką, drugą przycisnął do twarzy, a przez jego palce przeciekła krew.
— Straż! Straż! — wrzasnął tak głośno, że Angel wydawało się, że dźwięk zatrząsł sufitem. Po chwili do pomieszczenia z głośnym łomotem drzwi uderzanych o ścianę wpadł Łysy wraz ze swoim cichym towarzyszem, ale i to nie powstrzymało Angel przed jeszcze kilkukrotnym uderzeniem pięścią w twarz Shaya, gdy znów znalazła się blisko niego.
Pierwszy złapał ją Łysy, wsuwając ramiona pod pachy, a potem z trudem odciągnął od nieprzytomnego mężczyzny. Angel nie była silna ani masywna, ale kręciła się na wszystkie strony jak dzika fryga, nie pozwalając się utrzymać na dłuższą metę. Drugi strażnik zaszedł ją od przodu, żeby unieruchomić nogi, ale ona tylko je wybiła do góry i kopnęła mężczyznę w szczękę, odpychając od siebie. Zamroczony wpadł na ścianę i osunął się powoli na podłogę. Potem szarpnęła głową do tyłu, zderzając się z czołem Łysego, a kiedy ten jęknął krótko i rozluźnił odrobinę uścisk, wywinęła się, wymierzając pięść w nos. Natychmiast podcięła jedną z nóg i ogłuszony mężczyzna upadł z łoskotem na podłogę. Zanim się pozbierał, uderzyła go w twarz jeszcze raz i stracił przytomność. 
Dopadł ją drugi strażnik. Angel wyskoczyła wykonując wykop z półobrotu. Trafiła w bok głowy i mężczyzna zachwiał się niebezpiecznie, mrugając kilka razy szklistymi od łez oczami, jednak szybko odzyskał równowagę. Wymierzył cios z pięści w szczękę. Zablokowała go, aby po chwili dostać kolanem w brzuch. Poczuła ogłuszający ból tuż pod żebrami i na kilka zbyt długich sekund zapomniała jak się oddycha. Zgięła ciało w pół. Policjant złapał jej nadgarstki i wykręcił do tyłu, zmuszając do wyprostowania. Z gardła Angel wydarł się stłumiony syk, po czym kopnęła stojącego z tyłu mężczyznę w piszczel, a gdy stracił rezon, odskoczyła w bok, zacisnęła dłoń na jego ramieniu i przekierowała całą siłę strażnika przeciw niemu, wbijając go w ścianę. Jego głowa zderzyła się z nią z głuchym hukiem, a następnie całe ciało osunęło na ziemię. 
Z głośnym sapnięciem oparła się bolącym ramieniem o stojące najbliżej krzesło i dłonią wytarła pot z czoła. Pozwoliła sobie na kilkanaście sekund wytchnienia, na więcej nie mogła. Nie miała dużo czasu. Zaraz reszta zacznie węszyć i odkryją trzech nieprzytomnych mężczyzn oraz zbiegłą więźniarkę. 
Sięgnęła po leżący pod stołem pierścionek zawieszony na sznurku, który upuściła podczas zamieszania. Ścisnęła go w dłoni, czując jak do jej serca wkrada się przyjemne ciepło płynące z poczucia, że wreszcie ma przy sobie coś znajomego. Była świadoma swojej przesadnej reakcji, ale prędzej czy później musiałaby komuś wtłuc, a pamiątka z czasów, których już nie pamięta, stała się idealnym pretekstem. Znaczyła dla Angel zbyt wiele, żeby mogła ją ot tak oddać. 
Odrzuciła sznurek i wsunęła pierścień na palec, a potem zabrała się za przeszukiwanie policjantów. W kaburze Łysego znalazła naładowany pistolet, a w kieszeniach munduru Shaya kilka gum do żucia, czarny marker, paczkę papierosów i zapalniczkę. To wystarczyło, żeby wpadła na pomysł jak wydostać się z komendy. Wymagałby sporo zamieszania, ale to nie stanowiło problemu dla fachowej niszczycielki imprez. Uśmiechnęła się pod nosem. Miała nadzieję, że jeszcze nie zabrali Zero na przesłuchanie. 
Nie tracąc czasu, ściągnęła z drugiego strażnika ubranie, ponieważ jego postura najbardziej odpowiadała posturze Angel. Łysy był zbyt niski, z kolei Shay za wysoki. Przebrała się w policyjny mundur i z żałością uznała, że wisi na niej jak na wieszaku. Spodnie miały za długie nogawki i zbyt dużo w pasie, więc cały czas zsuwały się z jej bioder, pomimo że ściągnęła je skórzanym paskiem do granicy możliwości. Koszula przypominała worek na ziemniaki, ale przestała wyglądać aż tak źle, gdy wpuściła ją w spodnie, a z tyłu podpięła spinaczami biurowymi znalezionymi w teczce Shaya. Na koniec narzuciła policyjną kurtkę ze zbyt długimi rękawami, aby zamaskować niedobrany rozmiar do sylwetki. Dopiero wtedy mogła uznać, że całość prezentuje się znośnie. Jeśli nikt nie będzie zwracał większej uwagi na Angel, powinna wydać się wiarygodną policjantką.
Do opróżnionej teczki Shaya zgarnęła podarty papier oraz klucze francuskie, które śledczy perfidnie rozpakował na oczach Angel, żeby zrobić jej na złość. Dowody, nie dowody, do diabła z tym. To wciąż prezent dla Zero i bardzo namęczyła się, żeby go ukraść. Sama strzeliłaby sobie w kolano, gdyby tak po prostu zmarnowałaby swoją ciężką pracę. 
Zbliżyła się do wyjścia, spojrzała na klamkę i nabrała powietrze w płuca. Nie takich głupstw dokonała, więc dlaczego wypełniała ją niepewność? Gdyby nie było tutaj Zero, aż tak nie martwiłaby się o niezauważalne przeniknięcie przez tłum policji, ale w takim przypadku nie mogła pozwolić, żeby znowu doszło do walki. Powalony, lekkomyślny i głupi dupek. 
Oprócz ciastek i lodów, wisi jej dużą pizzę z salami za cały trud.
>Ostrożnie uchyliła drzwi i wyjrzała na korytarz. Przechodziło właśnie dwóch strażników z młodym, pobitym chłopcem pomiędzy nimi. Kuśtykał na jedną nogę, a z nosa ciekła mu krew, ale zachowywał się, jakby nic mu się nie stało. Spokojnie obserwował otoczenie, aż jego wzrok natrafił na szparę i ślęczącą za nią Angel. Podejrzliwie zmrużył oczy, lecz nie odezwał się słowem i powlókł dalej za funkcjonariuszami. Ominęli salę, w której przesłuchiwano Angel. Odczekała do momentu, w którym rozległo się skrzypnięcie otwieranych drzwi oraz trzask zamykanych. 
Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wstrzymała oddech, a jej tętno przyspieszyło. Nie miała czasu na strach. Wszystko leżało w jej rękach.
Za plecami podpaliła jednego z papierosów Shaya, spokojnie wyszła na korytarz, a potem dyskretnie upuściła go pod ścianą naprzeciwko, uważając, aby kamery nie uchwyciły jej twarzy. Niepostrzeżenie schowała zapalniczkę do kieszeni kurtki i kątem oka zerknęła na czujniki przeciwpożarowe. Pora rozpocząć zabawę. 
/div>
Przemknęła przez korytarz z salami do przesłuchań, a potem nie wzbudzając podejrzeń przeszła koło recepcji i grupki rozbawionych funkcjonariuszy. Przystanęła obok przyschniętej paprotki na stoliku naprzeciw korytarza z celami dla podejrzanych i oparła się nonszalancko o ścianę, jakby właśnie miała przerwę. Liczyła sekundy w głowie, licząc, że za moment się zacznie. 
Cisza jednak była zbyt przytłaczająca. Zaraz zaczęły ją nachodzić myśli, że ktoś zauważył dymiącego papierosa i sprzątnął go, zanim uruchomił się alarm. Albo co gorsza widzieli jak wyrzucała go pod ścianę, znajdą ją, a wtedy się dowiedzą, że ona tu nie pracuje. No dalej, no dalej. Przygryzła dolną wargę ze zdenerwowania. Musi się udać. Proszę. 
Wzdrygnęła się, gdy powietrze rozdarło głośne wycie i uderzyło ją prosto w uszy. Raptownie zerknęła na zaniepokojonych strażników cel, którzy nerwowo patrzyli po sobie, nie wiedząc co robić. W końcu zerwali się do biegu i skierowali do korytarza obok, a Angel skorzystała z okazji i wdarła do najbliższego pustego pomieszczenia, jednocześnie ściągając z palca pierścień. Ułożyła go na podłodze, a potem ruchem ręki powiększyła do rozmiarów obręczy. Ukucnęła przy nim i musnęła opuszkami palców chłodne złoto, zaraz jednak stało się ciepłe, gdy zaczęło wchłaniać energię Angel. Zacisnęła mocno powieki i wyobraziła sobie celę, w której przetrzymywano Zero. Przypominała sobie łagodny, męski zapach brata. Ton oraz brzmienie jego głosu. Kolor ścian celi, plamy po krwi i wymiotach, rysy na szkle i ślady po butach na podłodze. 
Omiotło ją to doskonale znane uczucie podczas pobierania mocy. Przez chwilę poczuła się słaba, a potem wszystko wróciło ze zdwojoną siłą, zaś przestrzeń wewnątrz obręczy rozjaśniała mdłym, jasnym światłem. 
Angel pogratulowała sobie w duchu, jak miała w zwyczaj. Odruchowo rozejrzała się szybko dookoła i upewniła, że nikt jej nie zauważył, a potem bez wahania wskoczyła w otworzony przez nią portal. 
Teleportowanie zawsze wywoływało w niej takie same uczucia. Najpierw miała wrażenie, że czas prześlizguje się przez jej palce i ucieka daleko w przestrzeń, więc nigdy nie była pewna czy minęło parę sekund, czy parę lat. Potem przez chwilę jej umysł wypełniała cała czasoprzestrzeń, stawała się więc wszystkim, co istnieje i co nie istnieje. Znała przyszłość, przeszłość, teraźniejszość. Widziała los ludzi obcych i tych wokół niej. Mogła mówić we wszystkich językach, które wymyślono albo które wzięły swój początek przed wymyśleniem. A na koniec znów stawała się Angel i zapominała o wszystkim, co przemknęło przez jej głowę. 
Stanęła obok Zero w jego celi. Kiedy oprzytomniała do reszty, wyszła z dezaktywowanej obręczy, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu strażników, aż napotkała przekrwione oczy Zero. W tamtym momencie odruchowo uniosła dłoń i uderzyła go w policzek z naburmuszoną miną. 
— Debil — skwitowała krótko. Brat wydał się zupełnie niewzruszony niemiłym przywitaniem, bo za chwilę porwał Angel w ramiona i przytulił do siebie tak mocno, że wypluła z piersi ostatni dech, a przez żebra rozszedł się stłumiony ból.
— Też się martwiłem, łachudro jedna — powiedział raźnym tonem, jakby spotkali się na ciastku w kawiarni. Angel zaczęła się szamotać i wiercić, aby wyrwać się z uścisku małego wielkiego dupka. Chociaż tak bardzo chciała odwzajemnić gest, nie mieli dużo czasu, więc powinna jak najszybciej kontynuować swój plan. Teoretycznie już za moment strażnicy powinni wrócić. 
— Nie ma czasu na ckliwości, musimy stąd wiać — warknęła, a powietrze natychmiast przeszył przerażający chłód, który otrząsnął Zero. Puścił śmiertelnie poważną Angel, a z jego twarzy dało się odczytać, że ma ochotę wybuchnąć śmiechem. Nie dziwiła się, ona i powaga to niebo a ziemia, lecz nie miała zamiaru zostawać tutaj dłużej, niż to było konieczne.
Schyliła się, żeby zbliżyć dłoń do obręczy.
Zanim zaczęła, przypomniała sobie o jednym. Spojrzała jeszcze raz na brata i uśmiechnęła się przepraszająco, a potem z kieszeni kurtki wyciągnęła czarny marker. 
— Chcesz zostawić autograf? — spytała, a gdy Zero zaśmiał się diabolicznie w odpowiedzi, wepchnęła mu znalezisko w dłoń i wróciła do pracy. 
Znów skupiła się na obrazie, czując jak cała energia ucieka z jej ciała do obręczy. Wykonywała już drugi skok w tak krótkim odstępie czasowym, więc przez chwilę czuła się, jakby miała stracić przytomność. Zachwiała się niebezpiecznie, a połączenie mocy zawirowało w przestrzeni, ale nie pozwoliła myślom wymknąć się spod kontroli. Zacisnęła szczęki, poczuła kroplę potu spływającą po czole i po chwili odetchnęła, gdy ustabilizowała ciało oraz moc.
Do głowy przywołała obraz ulicy, przy której znajdował się posterunek policji. Przypomniała sobie kamienicę naprzeciwko, która wyglądała, jakby przeżyła dziesięć wojen, jedna po drugiej. Tynk non stop obsypywał się z jej ścian, z okien leciały spróchniałe deski, a rynny powoli stawały się latającym zagrożeniem. Podziurawiony dach właściwie przestał pełnić rolę dachu, co najwyżej trochę większej parasolki. Dalej rozpościerała się siatka odgradzająca tereny. Za nią znajdował się skromny ogród, ciągle utrzymany w nienagannym stanie. Parę jabłoni, jedna grusza, dwie śliwy i grządka na warzywa, a to wszystko otaczał nierówno skoszony trawnik. Do lewego boku komisariatu przylegał odnowiony niedawno bank o jasnych, kremowych ścianach, a do prawego skromny supermarket z mało znanej sieciówki. 
Zakręciło jej się w głowie, gdy portal pobrał większą część energii, a potem drobne światełko zawirowało w środku obręczy i blado zajaśniało. Angel odsunęła dłoń, wzdychając z ulgą. Otarła czoło z potu.
— Wszystko w porządku, An? — usłyszała głos Zero, a potem poczuła jego dłoń na swoim ramieniu. Uśmiechnęła się słabo i skinęła głową w odpowiedzi. Była wdzięczna za troskę. Czasem posiadanie rodziny bywało problemowe, ale nigdy nie żałowała, że zdecydowała się zostać siostrą Zero. To miłe uczucie wiedzieć, że jest ktoś, kto się będzie nią przejmował, gdy zaginie w swojej torbie i nie wróci przed kolacją. — Chcesz coś dodać od siebie? — spytał i ruchem głowy wskazał na ścianę, gdzie elegancko prezentował się krzywo narysowany kontur serca, a w nim napis głoszący „KOCHAM POLICJĘ”.
— Oryginalnie — odparła, a gdy Zero podał jej marker, przyjęła go i pod spodem napisała pozdrowienia dla Łysego. Dla podkreślenia jej sympatii nad każdym „i”, zamiast kropek, wstawiała urocze serduszka. Po skończonej pracy wrzuciła pisak do kieszeni kurtki i odsunęła się, żeby popatrzeć na ich arcydzieło. — Cudownie — skwitowała krótko dumna z siebie i brata. Gdyby miała taką możliwość, z przyjemnością zostałaby tu dłużej, żeby popatrzeć na rozwścieczone miny policji, która zobaczy cudowne podpisy. Szczególnie napawałaby się irytacją Łysego, tak bardzo starała się z dedykacją.
— Dobra, pora się zbierać. — Podniosła z podłogi czarną teczkę Shaya i chwyciła za rękę Zero. Brat zacisnął palce na jej dłoni, a jeden kącik jego ust uniósł się w niedbałym uśmieszku.
— No to hop! Na koniec świata i jeszcze dalej! — powiedział raźno. 
Wtedy na zawołanie światełko w portalu zamigotało, jakby miało za chwilę zgasnąć, zaś Angel poczuła magię uciekającą z pierścienia. Zmarszczyła brwi zaniepokojona i odruchowo odepchnęła od siebie brata, żeby doskoczyć do portalu. Dotknęła dłońmi złota, a wtedy cały świat zawirował jej przed oczami, gdy fala resztek magii z jej ciała przetoczyła się przez palce. Sapnęła ciężko z wysiłku, zbyt mało czasu dostała na zregenerowanie energii, dlatego czuła się coraz bardziej wycieńczona, ale zmusiła się do przywołania obrazu miejsca, gdzie chciała ich przerzucić. 
Straciła na chwilę uwagę, gdy usłyszała odgłos stawianych kroków, a potem głośne rozmowy strażników. Czuła na sobie zaniepokojony wzrok Zero. Chciała odwrócić się i dać mu znać, że wszystko będzie dobrze, ale potrzebowała skupienia. Wbiła zęby w dolną wargę. Ból pozwolił jej unormować bieg myśli i magii. 
To jednak wciąż za mało. Uciekała jej z rąk. Nie mieli czasu. Strażnicy zaczęli wykrzykiwać do siebie rozkazy, ktoś sięgał po klucze, inny odbezpieczał broń. Angel bez namysłu złapała Zero za nadgarstek. Nic nie było harmonijne, ale miała nadzieję, że zadziała. 
Wepchnęła go do portalu, a potem wskoczyła tuż za nim i znów zaczął się bieg przez czasoprzestrzeń.
Gdy oprzytomniała, otworzyła szeroko oczy z przerażenia i mocniej zacisnęła palce na nadgarstku Zero. Nieuporządkowana magia przeniosła ich do stołówki, gdzie zebrała się spora grupka funkcjonariuszy policji. Głośne rozmowy oraz śmiechy ucichły na widok ich dwójki, która znikąd pojawiła się tuż przed bufetem, w dodatku Angel ciągle trzymała czarną teczkę Shaya, w takiej sytuacji mogła się wydać podejrzana. Ktoś z tyłu zakrztusił się i ten dźwięk obudził Angel z chwilowego paraliżu. Uśmiechnęła się głupawo do osłupiałych policjantów. 
— To ten twój plan? — Zero pochylił się nad nią, żeby dyskretnie wyszeptać pytanie. 
— Nie do końca — odparła zmieszana, próbując upewnić się, czy nikt w tłumie nie sięgnął już po broń. Brat westchnął ciężko i wolną ręką, w którą Angel nie wbijała swoich paznokci, przeczesał niechlujnie włosy. 
— Ty i ta twoja głupia magia — powiedział z wyraźnym rozczarowaniem w głosie. — Teraz pozwól działać zawodowcom — dodał po chwili i nie zwracając uwagi na wciąż zaskoczonych policjantów, przeszedł na drugą stronę sali. Z łatwością, jakiej nikt nie spodziewałby się po zwykłym mężczyźnie, wyburzył w ścianie wielką dziurę, nawet jej nie dotykając.
— Gdyby nie ja i moja magia, dalej siedziałbyś w tej głupiej celi, a strażnicy dobraliby się do naszych tyłków znacznie szybciej — naburmuszyła się urażona i poprawiła teczkę pod pachą. 
— Nie gadaj tyle i ruszaj się, bo zaraz rzeczywiście się dobiorą do naszych tyłków. — Poganiał kobietę, ostentacyjnie tupiąc nogą jak zniecierpliwiona babcia w kolejce do lekarza. Angel leniwie ruszyła się z miejsca, żeby zrobić bratu na złość, ale kiedy zauważyła tuż obok jednej z młodych policjantek urocze, różowe pudełko wypchane po brzegi hipnotyzująco smacznymi pączkami, zawróciła. Zbliżyła się do stołu, wzięła jednego, a potem spojrzała na oszołomioną funkcjonariuszkę i złożyła wolną dłoń na kształt telefonu, przykładając sobie do ucha. 
— Zadzwoń — szepnąwszy, puściła do niej oczko. Zanim kobieta zdążyła się poruszyć, Angel rzuciła się biegiem przed siebie i wyskoczyła przez dziurę w ścianie. 

Zero? 
Udało mi się skończyć. Czuję, że zepsułam początek, ale już nie wiem, jak go naprawić.

16 stycznia 2018

Od Zero CD Angel - Na ratunek

     – Cokolwiek na nią macie, to na pewno nie ona.
     Zero nie potrafił już powiedzieć ile razy powtarzał to zdanie ani kto dokładnie miał okazję je usłyszeć. Z początku nawet starał się to liczyć, bo każdy kolejny raz bawił go coraz bardziej. Naprawdę trudno było mu powstrzymać się od rozbawionego uśmiechu ilekroć przychodziło mu po raz kolejny zacytować samego siebie, co, nawiasem mówiąc, bardzo często spotykało się z nierozumiejącym zmarszczeniem brwi i wypomnieniem mu, by przestał głupkowato się cieszyć, bo sprawa jest poważniejsza niż myśli. Z czasem dotarł jednak do zawrotnej liczby ponad trzydziestu pięciu powtórzeń i stracił rachubę. Mniej więcej wtedy całą sytuacja przestała sprawiać mu radość, a śmieszna w jego ocenie mantra nabrała zirytowanego i wyzywającego tonu ostrzeżenia. W żadnym wypadku zmiany tej nie powodowała jednak złość. Zero po prostu dość wolno uświadomił sobie, że wychodzenie na wariata w niczym mu nie pomaga i odkrył, że zastraszanie ludzi – z różnym co prawda skutkiem – przynosi mu więcej korzyści z nieopisanie szybsze efekty.
     Rzadko miał jednak szansę na to, by odbierać siostrę zupełnie zza krat. Nie zaprzeczał, że zdarzało mu się już dokonywać podobnych rzeczy, ale nie cieszył się szczególną wprawą. Cudowne ułaskawienie Angel i przypisanie jej zarzutów komuś innemu, najczęściej od lat nieżyjącemu, zwykle nie stanowiło większego problemu, bo wiedział już z której strony zacząć temat i jak przekonać do swoich racji nawet i największego służbistę. Czasami zdarzało się tak, że słowa nie wystarczały, bo Zero nie był zbyt elokwentnym mówcą i raczej trudno było słuchać jego wywodów dłuższych niż dziesięć zdań. Na szczęście argumentami siłowymi posługiwał się po mistrzowsku. W dodatku tylko raz spalił komuś pół dobytku na biurku i osmalił drzwi gabinetu. Wtedy też odniósł chyba największy ze wszystkich sukcesów, więc metoda bez wątpienia była skuteczna. Zawsze bronił siostry w ten sam sposób, bo nie znał innych szczególnie skutecznych. Najlepszą obroną giganta niezmiennie pozostawał otwarty atak.
     Musiał tylko wiedzieć kogo tak właściwie ma zaatakować, a Angel nie garnęła się do ułatwiania mu zadania. Siostra bez przerwy go czymś zaskakiwała. Przykładowo nigdy nie powiedziała mu, gdzie ma jej szukać. Oczywiście Zero trudno mu było mieć o to pretensje – sam miał niemałe doświadczenie w wywoływaniu kłopotów na własne życzenie – byłby jednak wdzięczny za opracowanie tajnego systemu komunikacji. Albo chociażby zamontowanie jakiegoś lokalizatora. Względnie innego cudownego wynalazku, który ułatwiłby mu życie. W każdym razie ucieszyłby się z czegokolwiek, nawet gdyby miał odprawiać rytuały czarnomagiczne pośrodku mieszkania znienawidzonego sąsiada, jeśli tylko mogłoby to go uchronić przed rutynowym sprawdzaniem każdego miejskiego komisariatu. Był pewien, że nie przesadziłby mówiąc o swoich szerokich znajomościach, bo w każdej placówce znajdowała się chociażby garstka funkcjonariuszy, która witała się z nim już z daleka, machała do niego lub pozdrawiała go skinieniem i zapewnieniem, że Angel siedzi gdzieś indziej.
     Tym razem znalazł ją stosunkowo szybko, bo zaledwie po zajrzeniu w czwarte miejsce, ale nie zanosiło się, by tak optymistyczny początek doczekał się równie pozytywnego finału. Zasępiony strażnik za biurkiem zdawał się być nieprzejednany, gdy wodził wzrokiem po kartce papieru w poszukiwaniu informacji. Zero kojarzył się on z najbardziej czarodziejskim czarodziejem, którego kiedykolwiek widział na oczy. Był nieco starszy, być może nawet i za stary na służbę czynną, a praca za biurkiem nie dawała mu żadnej satysfakcji. Było to widać jak na dłoni, zwłaszcza, że krzaczaste, jasne brwi przez cały czas dawały wrażenie groźnie zmarszczonych. W połączeniu z długim i haczykowatym nosem nadawało mu to wygląd sowy.
     – Kradzież – odczytał z kartki – Ponadto podejrzana jest o związek z serią zniknięć wśród wiernych Anubisa.
     Zero pacnął się dłonią w czoło i westchnął. Zawsze wyglądało to tak samo. Dowiadywał się o wszystkim jako ostatni i miał najmniej czasu na przygotowanie do rozmowy.
     – Angel Heartres – zaczął bardzo powoli i wyraźnie akcentując każde słowo – należy do świątyni Chnuma. Jak wiemy wyznawcy tego Boga raczej nie uciekają się do krzywdzenia innych, bo to niezgodne z ich przekonaniem.
     – Nie obchodzi mnie świątynia, z której podejrzana pochodzi. Nawet wyznawców Ra czasami się sądzi. - czarodziej wzruszył ramionami – Czy to wszystko co miał mi pan do powiedzenia?
     – Nie. – Zero zaprzeczył stanowczym ruchem głowy i oparł dłonie na blacie. Musiał przy tym wręcz nienaturalnie się pochylić, więc w efekcie zawisł niezgrabnie nad siedzącym za biurkiem mężczyzną.
     – Proszę się cofnąć. – mruknął funkcjonariusz, odsuwając się odrobinę z krzesłem, ale Zero ani myślał chociażby się wyprostować. – Kim pan tak właściwie jest i czego pan chce?
     – Jestem jej bratem. – stwierdził Zero – I przyszedłem zabrać An do domu.
    – A czy ,,jej brat" ma jakieś imię? Nie muszę chyba mówić o niedorzeczności pańskiej prośby. To niemożliwe, bo podejrzana oczekuje w celi na...
    – Wołają na mnie Zero – przerwał mu – Nic mnie to nie obchodzi na co An czeka. W zasadzie mam gdzieś co chcecie jej zrobić, bo i tak nie zdążycie. Zabieram Angel do domu bez względu na wszystko. A z oskarżeniami jakoś sobie poradzicie. Pewnie macie kilku, których chcielibyście zamknąć, ale jakoś nie ma wystarczających dowodów.
     – Proszę pana. Apeluję o rozsądek – obruszył się czarodziej – Nie jest pan tak bezkarny jak się panu wydaje.
    – Aresztujecie mnie? – Zero uśmiechnął się krzywo – Za brak szacunku czy za niewyparzony język?
     Siwy człowiek zmierzył go sceptycznym spojrzeniem. Zatrzymał się odrobinę dłużej przy tatuażach na twarzy i rękach, a potem zawiesił wzrok z powrotem na roziskrzonych, czerwonych tęczówkach.
     – Coś na pewno się znajdzie – oświadczył z pewnością.
     – Na mnie? Bez problemu, bo świat od razu stałby się piękniejszy – zadrwił Zero – Gorzej, kiedy trzeba zrobić to w drugą stronę i uniewinnić dziewczynę, która nic nie zrobiła.
     – Wątpię, by podejrzana była niewinna – oznajmił obojętnie funkcjonariusz, patrząc w oczy gigantowi. Nie bał się i nie uciekał wzrokiem na bok zupełnie nieświadomy tego z czym igra. Gdyby wiedział co potrafi zrobić jego rozmówca jednym machnięciem ręki z pewnością nie byłby tak pewny siebie. Zero jednak nie miał ochoty się chwalić swoim ostatecznym argumentem.
     – Więc co ukradła? – spytał bez ogródek.
     – Nie jest pan upoważniony do otrzymania takich informacji... Zero...?
     – ,,Panie Zero" – poprawił czarodzieja – Nie przypominam sobie, żebyśmy byli na tyle blisko, by mówić sobie po imieniu.
     – Niech panu będzie, panie Zero. A teraz proszę pana o opuszczenie tego miejsca.
     – Nie skończyliśmy – odparł Zero twardo i mocniej zaparł się o stół.
     – Przeciwnie wręcz. Nie mamy sobie już nic do powiedzenia, proszę pana.
    – Skoro nie mogę poznać tych wszystkich niezbitych dowodów, które sprawiają, że nie chcecie jej wypuścić i absolutnie przesądzają o jej winie... – gigant opuścił głowę, żeby zrównać się z poziomem czarodzieja i upewnić się, że ten dobrze go zrozumie - Chcę ją zobaczyć.
     Było to najbardziej niebezpieczne zdanie, które padło podczas całej rozmowy.
––––––––
     Areszt w zasadzie nie różnił się niczym od innych aresztów, które Zero miał okazję zwiedzać. Może poza tym, że drzwi celi w dużej mierze wykonane były ze szkła pancernego w stalowej ramie. To nie był absolutny standard gdziekolwiek by poszedł, ale w gruncie rzeczy nadal wpasowywało się w granice zdrowego rozsądku. No i znacznie ułatwiało obserwację wszystkiego wewnątrz celi. Zwłaszcza, że najwyraźniej traktowano tu swoją pracę bardzo poważnie.
     Zero już na wstępie został dokładnie obszukany bardzo drobnymi dłońmi jednej z funkcjonariuszek. Kobieta zdawała się jednak nie dostrzegać samego faktu, że szczerzył się do niej, kiedy tak poklepywała jego ręce, boki torsu i kieszenie. Była zbyt skupiona na swoim zadaniu, by zauważyć taki szczegół. Zero w duchu wzruszył na to ramionami. Mała strata.
     – Niczego nie przemycam. - zapewnił, starając się brzmieć jak najbardziej wiarygodnie, a przy tym niewinnie. Chyba nie do końca mu wychodziło, sądząc z bardziej skupionego wyrazu twarzy funkcjonariuszki.
     – Się okaże. - zbyła go.
    A potem schyliła się, złapała za niedbale ukrytą w wysokim bucie rękojeść noża i ze stonowanym uśmiechem wydobyła ostrze na światło dzienne. Zero zamrugał jakby jej triumf rzucił mu w twarz zbyt głośne ,,HA!" i rozłożył bezradnie ręce.
     – To środek obrony osobistej, bo czasami czuję się bardzo zagrożony. Słowo harcerza.
     Kobieta prychnęła i odprawiła go dalej. Swojego bagnetu nie zobaczył już nigdy więcej na oczy. Na szczęście miał w kuferku pod łóżkiem dużo więcej lepszych i ładniejszych noży.
     Dopiero rozbrojony Zero mógł stanąć na przeciwko drzwi celi Angel. Siostra, pielęgnując swoje śmieszne hobby, próbowała śpiewać. P r ó b o w a ł a było tu słowem kluczowym, ale Zero nie miał ani serca, ani odwagi jej tego powiedzieć zupełnie wprost. Żartował sobie z niej czasem, ale ona w zasadzie rzadko była mu dłużna. W końcu on sam, kiedy nucił pod nosem przy robocie, zawodził jak przepuszczany przez wyżymarkę kot, którego dodatkowo ktoś próbował obedrzeć ze skóry. Jedyna różnica polegała na tym, że on się ze swoim talentem nie obnosił, a Angel i owszem.
     – Bierzesz tych biednych ludzi na wytrzymałość? – spytał odpowiednio głośno, by go usłyszała. Piosenka urwała się gwałtownie i w areszcie zapadła dziwna cisza.
     – Zero! – Angel zeskoczyła na ziemię, tupiąc głośno i podeszła do drzwi. Zero czekał na nią, oparty przedramieniem o futrynę i uśmiechał się do niej. – Ja? Na wytrzymałość? Przecież oni to kochają!
     Mężczyzna obejrzał się przez ramię na skrzywionego strażnika i uśmiechnął się jeszcze szerzej niż przed chwilą.
     – Znowu kazałaś mi się szukać, ty mała cholero. – stwierdził.
     – Zajmuje ci to coraz mniej czasu, wiesz? - zauważyła usłużnie. Wyraźnie cieszyła się na jego widok.
     – Trening czyni mistrza... Ale akurat dzisiaj miałem małe problemy, więc musisz postawić mi za to pizzę. Możesz też całe pięć.
     Angel przewróciła oczami i uderzyła ręką w przeszklone drzwi z niewielkimi otworami.
     – Najpierw muszę stąd wyjść.
    – Tak swoją drogą... Co tym razem zrobiłaś, co? – spytał, oglądając zawiasy w drzwiach. Zamek rozsądnie pominął, bo i tak nie był w stanie nic z nim zrobić bez klucza. Nie był włamywaczem. Był tylko specjalistą od niszczenia tego i owego.
     – Nic na tyle poważnego, żeby musieć tutaj siedzieć. – oświadczyła z pełnym przekonaniem. Trochę jak dziecko, które ma nie do końca czyste sumienie, ale nie chce się do tego przyznać.
     – Oczywiście, że nie. – zgodził się z nią – I pewnie nic nie wiesz o paru zaginięciach u Anubisa. Tak czy siak w domu mi powiesz na ile nie masz o niczym pojęcia. Musimy cię stąd zabrać.
    – Podejrzana Angel Heartres nie ma prawa opuszczać aresz... – zaczął strażnik, natychmiast zrywając się do podejścia do giganta. Zero jednak był szybszy i powstrzymał go gestem wolnej ręki.
     – Przymknij się – rzucił w stronę mundurowego – Ja ci w staniu na warcie nie przeszkadzam. Kultury trochę!
     Strażnik zacisnął usta w wąską kreskę i zatrzymał się w miejscu, patrząc na Zero spode łba. Gigant odpowiedział mu równie wrogim spojrzeniem i odwrócił się z powrotem do Angel.
      – Tak czy siak zabieram cię stąd – podsumował promiennie.
     – Ale słyszałeś, że nie mogę nigdzie iść... – Angel popatrzyła na niego niepewnie.
   – A jeśli nie mam ochoty się na to zgadzać? – Zero uniósł jedną brew, wykrzywiając wargi w podręcznikowy przykład zbójeckiego uśmiechu.
     – Wtedy na pewno nie wyjdę stąd legalnie i oboje będziemy mieć problemy. Zero, nie możesz. – syknęła.
     – An... Ja mogę wszystko. – odparł Zero – No bo kto mi zabroni?
     – Ja zabronię! – wtrącił uciszony wcześniej strażnik – Pański czas na wizytę minął dobre dwie minuty temu!
     – I niespecjalnie palisz się do wywalenia mnie. – Zero wzruszył ramionami, ignorując ciskający gromy wzrok tamtego. – Ale przecież nie bronię ci próbować. Dalej, wyciągnij mnie stąd siłą.
     Mundurowy podszedł do samego Zero, który tylko czekał, wyciągając przed siebie ręce, żeby łatwiej było je skuć. Uśmiechał się przy tym zachęcająco i skrajnie bezczelnie. Strażnik zmierzył go ostrożnym spojrzeniem i powoli wyciągnął kajdanki. Coś mu się nie podobało w zachowaniu giganta. Angel zresztą też, bo przyglądała się swojemu bratu ze zdziwieniem na twarzy. Zero dla odmiany podobało się absolutnie wszystko i nie zamierzał wzbudzać zaufania.
     Głównie dlatego zupełnie przypadkowo, gdy strażnik zakuł w kajdanki jeden jego nadgarstek, Zero zrobił krok w przód i niby przypadkiem przydepnął sobie jedną ze sznurówek. Bardzo przekonująco się potknął. Stracił równowagę i poleciał na wyciągnięte ręce, ale nie przewrócił się. Zamiast tego wyprostował się dumnie, dzierżąc w zakutej dłoni wyciągnięte z cudzej kieszeni klucze.
     – Zaopiekuję się nimi. – obiecał Zero i zderzył się ze strażnikiem głowami. Tylko on wyszedł z tej operacji lekko zamroczony, ale bez większego szwanku. Obejrzał zawieszone na ręce kajdanki, obracając nadgarstek ze wszystkich stron. – A sądziłem, że łańcuch zamiast paska jest oryginalny.
     Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że Angel czeka na uwolnienie i nie marnując więcej czasu otworzył drzwi. Dziewczyna patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, nie wierząc, że rzeczywiście Zero okazał się być na tyle głupi, by zrealizować swój niesamowity plan. Gigant złapał ją za rękę i wyciągnął z celi, zaraz po tym zatrzaskując drzwi z powrotem.
     – Ty naprawdę to zrobiłeś... – stwierdziła zdumiona, przekraczając leżącego jak kłoda strażnika.
     – Pewnie. – odpowiedział jej, siłując się z kajdankami. Metal w końcu ustąpił i za niewielką ingerencją zerowej magii apokalipsy skruszył się w jego palcach – Pakowanie się w kłopoty dla ciebie to jedyny sens mojego życia!
     – A remonty warsztatu z zaskoczenia? – posłała mu zbolały uśmiech, kiedy chował z powrotem do kieszeni strażnika klucze. Wbrew pozorom wcale nie chciał robić mu więcej problemów niż już miał. Był beznadziejny w swojej robocie, nawet jeśli tylko dzięki litości Zero nie zgubił kluczy.
     – Daj spokój, An. Przecież mówiłem ci już, że się nie gniewam.
     – Ani trochę? - upewniła się.
    – Ani trochę. Naprawdę myślisz, że sterta śrubek i kilka kartonów są ważniejsze niż moja siostrzyczka? – zarzucił jej rękę na kark, śmiejąc się. – A teraz powinniśmy stąd spadać zanim ktoś się zorientuje, co się tutaj właściwie stało. Nie oszukujmy się, to nie ciebie oskarżą o pozbycie się strażnika.
     – Teraz oboje mamy bogate życie kryminalne. – zachichotała Angel. Zero uśmiechnął się zadowolony z siebie oraz faktu, że poprawił dziewczynie humor. Nie lubił, kiedy An się nie uśmiechała, bo był beznadziejny w pocieszaniu.
     – I bardzo dobrze. – stwierdził Zero, prowadząc An ku wyjściu z aresztu. – Znaczy, że wszystko jest jak trzeba.
     – A co z tymi zaginięciami?
     – Wyjaśnimy to jakoś. Nie wiem o co idzie, a nikt nie garnie się, żeby mi to wyjaśnić, ale wcześniej czy później powiesz mi jak to jest z twojej strony. Potem zastanowimy się co dalej.
      Wszystko szło dobrze. Może nawet zbyt dobrze i było to bardziej niż niepokojące, ale Zero, nienauczony doświadczeniem i upojony własnym sukcesem, nie zwrócił na to większej uwagi. W końcu wszystko miał pod kontrolą, a pokonane przeszkody nie zwykły dwa razy stawiać mu oporu. Zorientował się, że coś jest nie tak jak trzeba dopiero kiedy w drzwiach wyjściowych stanęła dobrze znana mu postać. Czarodziej o imieniu - jak głosiła przypięta do koszuli niepozorna plakietka - Dale. Mało czarodziejskie imię, uznał Zero nieracjonalnie tym odkryciem zawiedziony. Gniewna mina strażnika nie wróżyła niczego dobrego. Skrzyżowane na piersi ręce i towarzystwo dwóch ciężko uzbrojonych ludzi także nie sugerowało szczególnie pokojowego rozwiązania spraw. Dłoń Zero odruchowo powędrowała do kabury, ale trafiła w pustkę i zawisła tam na chwilę, którą zajęło Zero przyswojenie tego faktu do wiadomości. Był bezbronny i miał przy sobie równie bezbronną Angel. Mało tego, nawet jeśli on sam potrafił przyjąć postrzał i o ile kula nie uszkodziła niczego ważnego, otrząsnąć się i ruszyć dalej, w miarę możliwości ignorując oślepiający ból, Angel prawdopodobnie tak nie potrafiła i dochodziła do siebie bez porównania wolniej. Co czyniło z niej bardziej kruchą i podatną na obrażenia istotę. Sam ją w to wpakował.
     – Ostrzegałem, panie Zero - czarodziej skrzywił się jakby ten zwrot wywoływał w nim wyłącznie wstręt – że pańska samowola może się źle skończyć.
     – A ja dobitnie pokazałem, co myślę o takich ostrzeżeniach. - odpowiedział mu hardo - I nadal nie zmieniłem zdania.
    – Pomógł pan uciec podejrzanej, a to, o czym najwyraźniej pan nie wie, czyni z pana współwinnego przestępstwu. W tej chwili jestem zmuszony siłą nakłonić pana do współpracy. Nie zostawił nam pan żadnego wyboru.
     Zero pozwolił, by na jego usta wypełzł paskudny, podszyty rezygnacją uśmiech. Poruszył spiętymi barkami i odetchnął głęboko, ale to ani trochę nie pomogło ich rozluźnić. Angel obok niego przywarła mu do boku jakby bardziej niż przed chwilą. Pozwolił jej na to. Pozwoliłby An nawet w całości schować się za nim. W końcu był jej samozwańczym obrońcą; murem, za którym nic nie mogło jej dosięgnąć. Pocieszało go to, bo lubił czuć się ważny. Gdyby Angel nie potrzebowała go jako prywatnego ochroniarza, Zero czułby się zwyczajnie niepotrzebny do niczego. An nawet nie wiedziała ile mu daje i jaki to ma na niego wpływ. Dlatego nie bał się stać naprzeciwko uzbrojonych ludzi i nie zamierzał dać po sobie poznać, że jeszcze nie do końca rozgryzł jak rozegrać swój plan. Nie mógł pokazać Angel, że nie wie co zrobić. Po prostu nie potrafił się zdobyć na słabość.
     – Tia... – mruknął po chwili – Z tym się kłócił nie będę.
   – Proszę? – czarodziej Dale zmarszczył krzaczaste brwi aż zbiegły mu się nad nosem w jedną, postrzępioną kreskę.
     – Nie będę się kłócił, bo moja wina. – wyjaśnił Zero – Nie jestem aż tak tępy jak wygląda i widzę, kiedy nie ma sensu się spierać.
     – Przynajmniej raz okazał się pan rozsądny, panie Zero. – Dale skinął na uzbrojonych strażników – Skujcie ich.
     – Moment! – Zero wyciągnął przed siebie ręce jakby zaklinał dwa dzikie zwierzęta przed rzuceniem się na niego. Chyba zadziałało, bo strażnicy przystanęli i zerknęli na siebie nawzajem w niemej naradzie. – Na razie tylko przyznałem ci rację, Dale. Nie zgodziłem się na aresztowanie.
     – ,,Panie Dale", jeśli łaska – poprawił go czarodziej – Pańska zgoda nie jest potrzebna. Rzadko który przestępca zgadza się na aresztowanie, a ja, tak się składa, mam nakaz.
     – Wydany przez kogo?
     – Przez Cmentarną Lancę.
     – Rozumiem, że nie ma od tego odwołania?
     – Nie, nie ma.
     Zero parsknął pod nosem suchym i bardzo niewesołym śmiechem. No to pięknie, przeszło mu tylko przez myśl, ale nadal nie mógł opanować kwaśnego uśmiechu. Czuł się tak, jakby tylko tyle zostało do zrobienia. Mógł wysadzić w powietrze cały budynek razem z nim i Angel, ale nie chciał. Dziewczyna z pewnością nie wyszłaby z tego bez szwanku, a i jego ktoś musiałby połatać. Poza tym dał się rozbroić, bo wierzył, że bez pistoletu w kaburze i noża w bucie jest równie albo i bardziej niebezpieczny co z konwencjonalną bronią. Jego kretyńska pewność siebie miała go właśnie zgubić. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie miał żadnego pewnego pomysłu na to, jak pokojowo wybrnąć z kłopotów. Nie był nigdy zdolnym dyplomatą. Dlatego trudnił się jako góra mięśni do wynajęcia.
     Angel, tylko sobie znanym sposobem, doskonale odgadła jego nastrój. Szturchnęła go w bok.
     – Zostaw, Zero. Nie warto nadstawiać karku - powiedziała na tyle cicho, że musiał się pochylić.
     – Siedzimy w tym razem, An – odwarknął w odpowiedzi – Jakbyś jeszcze nie zauważyła, siedzimy w tym razem.
     – Bo nie pomyślałeś nad planem – odparła, gdy strażnicy dotarli już do Zero. Jeden z nich boleśnie wykręcił mu ręce i zmusił go do pochylenia się. Zero szarpnął się i wyrwał nadgarstki z uchwytu tamtego.
     – Gdybym myślał nad tym co robię, nigdy niczego bym nie zrobił – stwierdził, łypiąc groźnie na jednego ze strażników. Ostentacyjnie strzelił kostkami palców i przekrzywił głowę na prawo i lewo, rozciągając ścięgna na karku.
     – Opór jest bezcelowy. Jeśli nie podda się pan, panie Zero, będziemy zmuszeni użyć bardziej radykalnych środków łamania oporu – Dale zdawał się być znudzony dziecinnym buntem giganta. Jego twarz, wbrew wszelkim oczekiwaniom Zero, nie wyrażała triumfu. Czarodziej nie pławił się w zwycięstwie. Wykonywał tylko swoją pracę i najwyraźniej miał dosyć problemów. Niestety kłopoty były specjalnością Zero. Gigant nigdy nie składał broni, nieważne jak bezcelowa nie byłaby jego walka.
     Wpadł mu do głowy pewien pomysł. Bardzo głupi i ryzykowny plan, który nijak nie miał szansy powodzenia. A może jednak...?
     Zero, nie próbuj – syknęła Angel. Ona dała się skuć. Była zdecydowanie mądrzejsza niż jej brat i bez porównania bardziej doświadczona w kwestii słuchania większych i groźniejszych od siebie ludzi. Zero nie potrafił słuchać.
     Ktoś kiedyś powiedział mu, że zniszczył prawa natury; że jego istnienie to pomyłka. Według teorii tamtego człowieka każdy organizm na świecie ma swoje miejsce i zależy od innych. Ma też wrogów dla których jest posiłkiem, sojuszników z którymi koegzystuje i słabsze od siebie istoty, będące dla niego pożywieniem. Nazwał to łańcuchem pokarmowym, a potem przeniósł do realiów miasta. Zero, który miał serdecznie dość naukowych wywodów, bo nudziły go niemiłosiernie, powiedział mu wtedy, że jego teoria ma luki i żywy dowód tego właśnie stoi przed nim. Naukowiec od razu potwierdził, mówiąc, że gigant jest błędem. Nie mając nikogo, kto mógłby być zagrożeniem, wynaturzył się. Zero dopiero teraz zrozumiał co tamten miał na myśli i niespecjalnie mu się spodobało, że naukowiec jednak miał rację.
     Zero nie odpowiedział, po raz kolejny wyrywając się strażnikom. Odepchnął jednego od siebie jakby odganiał natrętną muchę. Dopadł do czarodzieja i chwycił go za przód munduru. Z tyłu szczęknęła odbezpieczana broń.
     – Odwołaj rozkaz – wycedził.
     – Takim zachowaniem pan sobie tylko szkodzi. Jest pan niebezpieczny, panie Zero.
     – Jestem, do diabła! Jestem cholernie niebezpieczny, a ty, Dale, zaraz się o tym przekonasz.
     Cichy szelest mundurów oznajmił, że dwaj strażnicy złożyli się do strzału. Mierzyli w plecy Zero – wiedział o tym bez odwracania się; niemal czuł dwa wwiercające się w niego punkty. Czuł też wzrok skutej Angel i nie wydawało mu się, by była z niego dumna.
     Zero podniósł z podłogi czarodzieja i potrząsnął nim. Drzemiąca w nim energia przebudziła się do życia, zakotłowała się tuż pod skórą, mrowiąc nieprzyjemnie, ale nie znalazła ujścia. Jeszcze nie.
     – To ostatnie co ma mi pan do powiedzenia? – spytał Dale, lekko czerwieniejąc na twarzy.
     Zero otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale żadne słowa nie padły. Coś błysnęło i gigant zachwiał się jak uderzony z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Zaraz potem ciężko zwalił się na ziemię. Prąd, pojedyncza myśl przebiła się nieśmiało przez zasłonę oszołomienia, prąd ewidentnie mnie nie lubi.
      Ktoś wykrzyknął jego imię. Ktoś inny przycisnął mu kolanami ramiona. Jeszcze ktoś wstał z podłogi i otrzepał naciągnięte ubranie. Jakie to miało znaczenie? Zero nie wiedział. Wpatrywał się w pustkę, usilnie starając się zrozumieć co się stało. Kolejne ukłucie i impuls. Niepotrzebnie - nie potrafił zmusić sparaliżowanych mięśni do ruchu. Czyżbym jednak zawiódł? Ogarnęło go niebywałe zdumienie. A zawsze mi się jakoś udawało.
 
Angel? Jednak było blisko > <

6 stycznia 2018

Od Sethabella CD Andromedy - Zlecenie na hydrę

     Sethabell rzadko miał okazję wysłuchiwać szczegółów zlecenia na bestię większą niż przeciętny koń. Owszem, zdarzało się, że miał pełne ręce roboty, ale prawdę powiedziawszy nigdy nie był w stanie porządnie na tym zarobić. Rozmiar potworów pospolitych na terenie Kemetu nie sprzyjał naciąganiu klientów na wysokie sumy. Usuwanie barbegazich - skrzatów do złudzenia przypominających niezbyt elegancko pachnące kulki włosów z małymi paszczami, które zalęgały się w piwnicach niezbyt gorliwych wyznawców Bogów (z jakiegoś powodu najczęściej Chnuma) - miał już opanowane do perfekcji, która pozwalała mu kończyć całą robotę w kwadrans. Uważał to już za swój rutynowy obowiązek ku czci porządku wszechświata i rządzących nim praw. Nie był to jednak dochodowy obowiązek, a sama robota jawiła się jako lekka i w miarę przyjemna, ale nie wymagająca, więc nie dało się ubiegać o premię za narażenie życia. Małe skrzaty może i mogły dotkliwie go pogryźć, ale raczej nie były w stanie odgryźć mu palca, a wyżej niż dłoń i kostki nie sięgały. Czasem wzywano go do barghestów, więc i odgłosów wydawanych przez wściekłą sforę widmowych ogarów Bell nie był w stanie pomylić z niczym innym. Znacznie rzadziej - zapewne przez niewielki odsetek morderców w Kemecie - miał do czynienia z archesporami. Akurat taki stan rzeczy ani trochę mu nie przeszkadzał, bo ze wszystkich pospolitych bestii, akurat tych nie znosił najbardziej. Inne, mniej oczywiste potwory, oczywiście także się zdarzały, ale nawet one nie były szczególnie okazałe. Wroniec winił za to zabudowę miejską, która skutecznie ograniczała próby zesłania na ludzi czegoś większego i bardziej kłopotliwego. Dzięki temu na hydrę nie polował nigdy.
     - Nie. - odpowiedział krótko. Uśmiech kobiety zrzedł zastąpiony wyrazem zdziwienia. Zamrugała, jakby nie chcąc przyjąć do wiadomości odmowy i pokręciła głową.
    - Co proszę? - spytała, żeby jeszcze się upewnić. Setha po jej minie widział jednak, że nie potrzebowała, żeby się powtarzał. Zwyczajnie mu nie uwierzyła... albo raczej nie chciała mu uwierzyć.
     - Nie znam żadnego wariata, który poszedłby na taki interes. - Czarnowron wzruszył ramionami i przysunął sobie do ust nadpalone już cygaro. Jego ostatnie, zachowane na czarną godzinę cygaro, którego miał nadzieję nie wyciągać, jeśli nie zmuszą go do tego okoliczności. Prawdę mówiąc trzymał w palcach chyba najdroższy przedmiot w całym pomieszczeniu i dosłownie puszczał go z dymem. Nie sądził, by jego obecna sytuacja materialna była zachwycona koniecznością dopisania do listy wydatków kolejnego punktu, ale też nie zamierzał żałować niczego co zrobił. Zwłaszcza, gdy gotowe usprawiedliwienie (aktualnie machające ręką, by rozgonić chmurę dymu) proponowało mu polowanie na hydrę.
     Zethar tylko raz brał udział w polowaniu na dużą bestię i było to stworzenie zgoła mniej groźne niż hydra. Jednak zarówno on jak i czternastu innych łowców krzywiło się na samą myśl o tym, by wspomnieć o tragicznej obławie na gryfa - tylko jeden z nich nie zwykł podobnie reagować, ale ów człowiek stracił pamięć zupełnie i nieodwracalnie, gdy bestia cisnęła nim o sufit i całego zdarzenia nie miał prawa zapamiętać. Czterech ludzi nigdy nie opuściło leża gryfa, bo zamiast tego ich poranieni i mocno poturbowani kompani wynieśli wyłącznie ciała. Dwóch kolejnych zmarło później na skutek odniesionych ran. Sam Sethabell miał niebywałe szczęście - swój udział w robocie okupił tylko wyrwanym ze stawu barkiem, kilkoma pogruchotanymi żebrami i niezliczoną liczbą otarć, zadrapań i siniaków. W gruncie rzeczy szybko go poskładali z powrotem i wycierpiał swoje, ale gdy kości się pozrastały jako jeden z pierwszych wrócił do pracy. Co prawda niektórzy rzucili tak niewdzięczną robotę w diabły i już nigdy nie chcieli nawet słyszeć o powrocie, ale nikt ich nie winił. Zethar też zmieniłby zawód, gdyby wiedział na pewno, że nadaje się do czegokolwiek innego. Właściwie to nawet lubił ocierać się o śmierć. Jednakże świadomość, że wtedy tak duża grupa ludzi z ledwością dała radę, nie nastrajała go pozytywnie do pomysłu archeolożki. Wtedy nie był zdany tylko na siebie i choć dobrze wiedział, że tamto polowanie dałoby się poprowadzić inaczej i być może ograniczyć straty, nie był pewien ile zdziałałby w pojedynkę. A teraz był sam. Co prawda był o kilka lat starszy i bardziej doświadczony niż wtedy, gdy przez głupi błąd o mało co nie dał się zabić, a także lepszy, mądrzejszy i bardziej świadomy czekających zagrożeń, ale nie oznaczało to, że chciał się zgodzić.
     Nie był jednak wzorem osoby obdarzonej darem zdrowego rozsądku czy chociażby prawidłowo funkcjonującego instynktu samozachowawczego. Mógł nie chcieć brać udziału w samobójczej misji, a równocześnie bardzo pragnąć się zgodzić. Chociażby przez wzgląd na czekające go wyzwania. Wroniec - ten wariat, któremu zrzuca się na łeb wszystkie najcięższe roboty, bo i tak się wybroni - mógł jeszcze bardziej zapracować na swoją chwiejną reputację człowieka, który przez większość czasu wie co robi i robi to dobrze. Nie chciał jednak wchodzić w to sam, a wątpił, by ktokolwiek z branży, mając w pamięci długo niezabliźniającą się po incydencie z gryfem ranę, która wpłynęła na wszystkich pracujących w zawodzie, zechciał powtórki z podobnych wydarzeń. Tylko Czarnowron mógł być na tyle głupim i szalonym, by chociaż rozważać udział w takim zleceniu. On - w przeciwieństwie do innych - nie tracił niczego. Nie miał rodziny, która miałaby go opłakiwać, nie miał majątku. Nie miał absolutnie nic i niczego w życiu nie dokonał. Nawet Persivall nie był od niego zależny i Zethar często odnosił wrażenie, że ptak radziłby sobie lepiej, gdyby żył na własny rachunek i bez konieczności pilnowania swojego człowieka. Prawdę powiedziawszy życia też mu szkoda nie było, bo i tak umierał. Mając do wyboru długą i męczącą śmierć w samotności, a błyskawicznie rozszarpanie przez smoka w zasadzie mógł tylko wyświadczyć sobie przysługę i skrócić cierpienia. Tak samo jak ukręca się łeb choremu zwierzęciu, jeśli wiadomym jest, że już nie wydobrzeje. W zasadzie zgoda na zlecenie równała się aktowi łaski.
     - Masz szczęście - zaczął, gdy Andromeda zbierała się już do wyjścia. Jej przygarbionych ramion i wbitego w podłogę spojrzenia nie dało się pomylić z niczym innym. Kobieta czuła się beznadziejnie pokonana.
     - Niby gdzie tu szczęście? - spytała, nawet na niego nie patrząc. Położyła już nawet dłoń na klamce, chcąc opuścić jego mieszkanie i najpewniej nigdy nie wrócić. Może nawet zupełnie wymazać z pamięci istnienie kogoś takiego jak on i całego tego syfu.
    - Nie znam żadnego i n n e g o wariata, który zapolowałby sam na hydrę. - odparł, wyraźnie akcentując swoje czwarte słowo. - A ten, który może ci pomóc, ma białego ptaka i tak się składa, że niewiele poza tym.
     - Czyli jednak się zgadzasz? - Andromeda błyskawicznie się do niego odwróciła. Nadziei bijącej z jej postawy Zethar nawet nie potrafił opisać w prostych słowach, a nigdy nie był mistrzem w tworzeniu metafor. Dał więc sobie spokój na rzecz kiwnięcia głową na zgodę.
     - Jak już ginąć, to z hukiem. - stwierdził, siląc się na entuzjastyczny ton. Zmarszczone brwi kobiety i grymas na jej twarzy uświadomiły mu, że nie powinien więcej tego próbować.
     - Zaraz tam ,,ginąć"... - Valen odprowadziła go wzrokiem, gdy wstał i lawirując wśród bałaganu, przeszedł na drugą stronę pokoju i zatrzymał się przed stosem nierówno ustawionych książek. Gestem polecił jej, żeby jednak usiadła na fotelu. Tym razem musiał się przygotować i miało mu to zająć dłuższą chwilę.
     - Zlecasz mi pozbycie się hydry, nawet nie wiedząc o co prosisz. Mało tego, nadal nie mogę uwierzyć, że jestem tak głupi, żeby na to iść. Ale wiesz co? To samobójstwo, które ma plusy. Zginiemy z łap gatunku tak rzadkiego, że uznawanego za dawno wymarły i mityczny.
     - I to ma być plus? - Zethar nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że Andromeda się skrzywiła. Coś w jej tonie głosu podpowiedziało mu, że właśnie tak było. - Nie masz planu, który zakłada, że wszyscy albo prawie wszyscy dobrzy przeżyją?
     - Po pierwsze: nie mam żadnego planu. Nawet nie wiem od czego zacząć. A po drugie: kto tu jest tym dobrym? - spytał Sethabell, równocześnie do tego przebiegając palcami po zakurzonych grzbietach książek w poszukiwaniu interesującego go tytułu. Musiał odświeżyć sobie pamięć, bo ze swoim obecnym stanem wiedzy nawet nie był pewien istnienia jakiegoś sposobu na pozbycie się hydry. Jeśli takowy istniał, zgromadzone na potrzeby jego pracy, książki na pewno znały odpowiedź.
     - My jesteśmy dobrzy, a gad jest zły - oświadczyła z pełnym przekonaniem Andromeda. Skrzypnęły sprężyny w fotelu, więc kobieta znowu zajęła w nim miejsce. - To przecież oczywiste.
     Sethabell wyprostował się jak struna i odwrócił na pięcie, żeby przyjrzeć się swojej klientce bardzo, bardzo uważnie, tak jak ogląda się tylko rzadki gatunek motyla albo człowieka, który powiedział czy zrobił coś tak niesamowicie głupiego, że wymaga to sprawdzenia czy ów człowiek rzeczywiście jest przy zdrowych zmysłach. Chwilę później w jego oczach błysnęło całkowite rozbawienie, a sam mężczyzna zatrząsł się od zgrzytliwego śmiechu. Zbyt rzadko się śmiał, by dźwięk ten wybrzmiał w jego gardle naturalnie i nie był zbyt przyjemny dla ucha. Kręcąc z niedowierzaniem głową, zostawił bezużyteczny stosik książek, koncentrując uwagę na krzywym regale i ułożonych tam tytułach. Śmiałby się pewnie dalej i znacznie głośniej, gdyby nie to, że wielki, zielonkawy siniec rozlewający się na jego boku był przeciwny podobnemu okazywaniu emocji. Setha skrzywił się jednak dopiero, gdy Andromeda nie mogła dojrzeć wyrazu jego twarzy i z najwyższym trudem stłumił odruch chociażby muśnięcia palcami bolącego miejsca. Nie miałby tego problemu, gdyby archespor nie rzucił nim z samego rana o stolik. Nie zamierzał jednak mówić o tym jego zleceniodawczyni, bo mogłaby przestać uważać go za w miarę pewne rozwiązanie jej problemów. Wolał uchodzić za człowieka w szczytowej formie. Znowu parsknął śmiechem, tym razem ostrożniej i ciszej.
     - No co? - w głosie kobiety zabrzmiał wyzywający ton. Nie spodobało jej się tak oczywiste i nieskrywane wyśmianie. Zwłaszcza, że nie wiedziała dlaczego jej odpowiedź spotkała się z taką reakcją człowieka, który najwyraźniej nie miał w zwyczaju się śmiać.
     - Jesteśmy dobrzy, bo...? To za sprawą ludzi hydra skazana jest na życie w grobowcu. My przykuliśmy ją do tego miejsca prawdopodobnie na zawsze. Sama z siebie nie wychyla łba na zewnątrz i nie atakuje wszystkiego co popadnie, bo nie odczuwa takiej potrzeby. A pewnie mogłaby patrząc na to, że kamienne mury nie są ani naturalnym, ani zdrowym środowiskiem. To zwierzę nie je, ani nie pije, bo nie ma jak. Bogowie trzymają je przy życiu na siłę za sprawą głupiej decyzji jakiegoś człowieka. A my chcemy ją zabić tylko dlatego, że jest w złym miejscu i czasie. Z jednej strony robimy jej przysługę. Z drugiej nie zrobilibyśmy tego, gdybyśmy nie mieli interesu. Więc odpowiedz mi jeszcze raz: Kto tu jest tym dobrym?
     Zdjął z półki jeden z dość cienkich tomików zatytułowany ,,Smokopodobne" i rzucił go na zagracony blat stołu. Andromeda nie odpowiedziała mu od razu, chociaż sięgnęła po książkę i przekartkowała ją pobieżnie. Zacisnęła usta w wąską kreskę, zastanawiając się nad jakąś kwestią. Nie musiała zgadzać się z Bellem, ani rozumieć dlaczego wziął stronę bestii. W zasadzie Wroniec nie uważał, by zupełnie i w całości pojmowała jak działa świat łowców i potworów. Tutaj nigdy nie chodziło tylko o mordowanie się nawzajem, ale w ogóle mało ludzi zdawało sobie z tego sprawę. ,,Zabijam demony" przekonywało zawsze zgoła bardziej niż ,,Dbam o to, żeby znany wam świat trzymał się w ryzach". Kobieta odezwała się dopiero wtedy, gdy Zethar znalazł drugą książkę o wiele mówiącym tytule ,,Smoki i drakonidy" i przysiadł na blacie w kuchni, chcąc zabrać się za lekturę.
     - My naprawdę musimy się jej pozbyć. Nie ma innego wyjścia - powiedziała, jakby chciała przekonać zarówno Czarnowrona jak i siebie. Nie musiała - Bell nie miewał dylematów moralnych w kwestii jego roboty, a ona znała swoją sytuację lepiej niż ktokolwiek. Żaden z nich nie potrzebował przypomnienia, że to jedyne sensowne rozwiązanie, a mimo to, gdy słowa zostały wypowiedziane na głos zawisły ciężko w powietrzu, mocno zagęszczając i tak pełną dymu z cygara atmosferę.
     - I się jej pozbędziemy. - odpowiedział niechętnie Setha po dłuższej chwili ciszy. Przez Valen musiał na nowo przemyśleć swoje stanowisko w tej sprawie i średnio mu się to spodobało. Zwłaszcza, że doszedł do identycznych wniosków, co wcześniej, więc w gruncie rzeczy stracił tylko kilka minut czasu. - Zawsze jestem tym złym. Taki styl życia.
     Niedługo później przeczytał już wszystko, co chociażby nawiązywało do hydr. Część informacji pamiętał aż zaskakująco dobrze, inne tylko kojarzył, ale nie znalazł żadnej wzmianki o czymś, czego nie wziąłby wcześniej pod uwagę. Znany i przetestowany sposób gwarantujący całkowite przeżycie najwyraźniej nigdy nie istniał. Trzeba będzie improwizować... Prawdę powiedziawszy czuł, że wszystko co wiedział i pamiętał ze szkolenia to nadal za mało. Hydry, jak słusznie wspomniał, uchodziły za gatunek mityczny, więc siłą rzeczy nikt nie wiedział o nich zbyt wiele. Nie były tak powszechne jak psy, więc trudno było je przebadać, wciągnąć w bestiariusze i jeszcze potwierdzić prawdziwość zawartych tam danych. Większość informacji pochodziła więc głównie z legend i podań ludzi, którzy żyli na świecie na długo przed powstaniem pierwszych osad pośród morderczych piachów Nowego Świata i na bardzo długo przed stworzeniem Kemetu.
     Wroniec potarł dłońmi twarz, próbując przegonić zmęczenie i rozmasował zesztywniałe od pochylania się nad tekstem mięśnie karku, krzywiąc się przy tym paskudnie. Archespor dał mu w kość znacznie bardziej niż tego chciał, a jego organizm dochodził do siebie wolniej niż powinien.
     - Mamy cokolwiek? - spytała Valen. Jej informacje zawarte w książkach Zethara mówiły jeszcze mniej. Mimo wszystko starała się, chociaż Bell, zwykle niedbający szczególnie o porządek, zdziwił się, gdy usiadła po turecku na fotelu. Przez chwilę wyglądała jak wyjątkowo duże i zdrowo zaokrąglone tu i ówdzie (nawet ktoś pokroju Sethabella doceniał takie detale) dziecko.
     - Niespecjalnie... - przyznał obojętnie, bezwiednie pocierając palcem jeden z akapitów, jakby samym gestem mógł sprawić, że magicznie przybędzie tekstu i odpowiedzi. Nie łudził się, że od tego spłynie na niego gotowy plan, ale nie miał lepszych pomysłów.
     - Wyglądasz... źle. - zaczęła ostrożnie Andromeda. - Może zrobisz sobie przerwę?
     Bell podniósł wzrok znad książki i posłał jej spojrzenie spode łba. Zamknął ,,Smoki i drakonidy" i odłożył je na bok, a potem wstał i przeciągnął się.
     - Nie potrzebuję przerwy - zbył ją - Potrzebuję kawy i planu.
     - Ale...? - zaczęła.
     Sethabell posłał jej swoje firmowe spojrzenie, więc zamilkła. I tak nie mogła nic wskórać. Wroniec potrzebował snu i był gotowy go sobie zapewnić, gdyby się nie pojawiła. Nawet jeśli przeszkodziła mu nieświadomie nie powinna rościć sobie praw do sugerowania mu co dla niego dobre i co powinien zrobić.
     - Kawy? - spytał, w ostatniej chwili przypominając sobie o tym, że właściwie wypadałoby tak postąpić, żeby nie wyjść na jeszcze gorszego człowieka niż był w rzeczywistości. Po prostu nie miał teraz głowy do uprzejmości, bo jego myśli w całości zaprzątał z wolna i niechętnie rysujący się w tyle głowy zarys planu, który miał zapewnić jemu i ludziom Valen jakiekolwiek szanse na przeżycie. Kawa miała mu tylko w tym pomóc i dokończyć dzieła chorego i przemęczonego mózgu. Czy taki plan ma w ogóle szansę wypalić?
     Andromeda zmierzyła wzrokiem stos brudnych naczyń i stan kuchni. Wydęła policzki jak niezadowolony przedszkolak, któremu ktoś podstawił pod nos talerz pełen nienawidzonych brokułów i pokręciła głową.
     - Nie, dziękuję.
     - Całe szczęście. Musiałbym umyć ci szklankę. - Zethar wskazał głową zlew i uśmiechnął się krzywo.
     Przygotowując pośpiesznie kawę nie potrafił pozbyć się wrażenia, że kobieta przygląda mu się badawczo.
     - Zdaje się, że twój szef nie ma specjalnej ochoty na wynajem grupy łowców, co? - zagadnął, żeby czymś ją zająć.
     - Nie sądzę, żeby w ogóle brał pod uwagę wynajem chociaż jednego. - przyznała Andromeda.
     Setha zaryzykował spojrzenie przez ramię, by przekonać się, co robi siedząca w jego ulubionym fotelu kobieta. Archeolożka nadal przeglądała jedną z książek, wystukując wolną dłonią rytm na kolanie. Wyglądała na równie zamyśloną co sam Czarnowron, choć w przeciwieństwie do niej, on niezbyt się martwił. Jego reputacja i tak była bezpieczna, bo nikt przy zdrowych zmysłach i mający względne pojęcie o temacie nie zarzucałby mu tchórzostwa, gdyby zrezygnował ze zlecenia. Może raczej jedynie zacząłby poważnie martwić się o jego zdrowie psychiczne, gdyby nagle popisał się aż tak dużą dozą trzeźwej oceny sytuacji i rozsądku. 
      - Tak sądziłem. - skwitował, wlewając wrzątek do szklanki.
     Kawę wypił szybko i raczej mało przejmując się tym, że nie dał jej dostatecznie ostygnąć, by było to mądre posunięcie. Marnowanie czasu nie było mu na rękę.
     - Musimy wybrać się do leża, bo stąd nic nie zdziałamy. - oświadczył, wymieniając pusty magazynek w pistolecie na pełny (dla pewności zgarnął jeszcze dwa inne).
     Pozbierał kilka mniej lub bardziej przydatnych przedmiotów, które w jego ocenie mogły przesądzić o powodzeniu misji i tak przygotowany zatrzymał się pośrodku pokoju. Włożył płaszcz i poprawił kapelusz, a potem machnął ręką na Persivalla, gwiżdżąc przy tym charakterystycznie. Ptak zaskrzeczał w proteście, ale poderwał się ze swojej grzędy i przysiadł na ręce Wrońca, patrząc na niego z wyrzutem. 
     - Mnie też się nie chce nigdzie ruszać, Persi. Ale biznes to biznes. - wytłumaczył ptakowi - A ty, Valen, zbieraj się.
     Kobieta podniosła się z fotela z szerokim uśmiechem.
     - Nazwałeś go Persi? - spytała rozbawiona.
     - Powiedziałem: zbieraj się, a nie pytaj o ptaka. - odpowiedział Zethar nieprzyjemnie. Po chwili jednak uśmiechnął się nieco jednym kącikiem ust. Bardzo lubił swojego latającego szczura. - Tak naprawdę nazwałem go Persivall.
* * * * * * * * * * * *
     Bell nienawidził pustyni jeszcze bardziej niż ludzi i swoich problemów. Drobny, wszechobecny pył i kemetańskie upały rzadko spadające poniżej czterdziestu stopni Celsjusza w mieście nie szczególnie mu przeszkadzały. Czasem nawet nie zauważał ich obecności, bo też niezbyt często opuszczał swoją norę, a jeśli to robił, zwykle nie były to pory największych upałów. Poza tym, gdy wszyscy dookoła narzekali na morderczy upał, jemu zdarzało się szczelniej owijać płaszczem, żeby nie zmarznąć. Zupełnie inaczej sprawa miała się na pustyni, gdzie bez ochrony budynków i kanałów z wodą biegnących wzdłuż ulic, gorąco mocno dawało się we znaki nieprzyzwyczajonemu do takich warunków mężczyźnie. Gorący wiatr, podobny do podmuchu suszarki, rozgrzał nawet twarz Czarnowrona, barwiąc trupiobladą skórę na niezdrowo różowy rumieniec. Bell właśnie w tym momencie pożałował, że nie przywykł do noszenia jasnych ubrań, bo z pewnością byłoby mu łatwiej znieść trudne dla niego warunki. W pewnym momencie miał nawet ochotę zerwać z głowy kapelusz, wykręcić go w rękach i wykorzystać jako wachlarz, ale jedno spojrzenie na resztę zgromadzonego towarzystwa - poza nim i Andromedą na miejsce odkrycia podróżowało jeszcze czterech innych ludzi, odpowiedzialnych za uzupełnienie uszczuplonego po spotkaniu z hydrą składu - skutecznie odwiodło go od tego pomysłu. Tylko on tak kiepsko znosił podróż, bo na reszcie ludzi nie robiło to większego wrażenia.
     Ktoś raz na jakiś czas litościwie podawał mu butelkę z wodą, a ten, chowając całą swoją dumę i godność, korzystał z okazji. Nigdy nie opuszczał murów miasta na dłużej niż kilka minut. Wyprawa w głąb pustyni przerastała możliwości podtrutego toksyną organizmu Czarnowrona, ale nie miał zamiaru głośno się na to skarżyć. Zamiast tego zsunął się niżej na fotelu, oparł podbródek na piersi i ściągnął kapelusz bardziej na oczy, żeby ukryć rumieńce na policzkach przed wzrokiem reszty.
     - Dobrze się czujesz? - usłyszał gdzieś z przodu głos Andromedy. Pokazał jej uniesiony kciuk, darując sobie jakiekolwiek słowa. Zamknął oczy, zdecydowany ograniczyć wszystkie czynności dopóki nie dotrą co celu. Musiał przecież oszczędzać siły.

 Andromeda? Jakoś to ogarniemy >.>