16 stycznia 2018

Od Zero CD Angel - Na ratunek

     – Cokolwiek na nią macie, to na pewno nie ona.
     Zero nie potrafił już powiedzieć ile razy powtarzał to zdanie ani kto dokładnie miał okazję je usłyszeć. Z początku nawet starał się to liczyć, bo każdy kolejny raz bawił go coraz bardziej. Naprawdę trudno było mu powstrzymać się od rozbawionego uśmiechu ilekroć przychodziło mu po raz kolejny zacytować samego siebie, co, nawiasem mówiąc, bardzo często spotykało się z nierozumiejącym zmarszczeniem brwi i wypomnieniem mu, by przestał głupkowato się cieszyć, bo sprawa jest poważniejsza niż myśli. Z czasem dotarł jednak do zawrotnej liczby ponad trzydziestu pięciu powtórzeń i stracił rachubę. Mniej więcej wtedy całą sytuacja przestała sprawiać mu radość, a śmieszna w jego ocenie mantra nabrała zirytowanego i wyzywającego tonu ostrzeżenia. W żadnym wypadku zmiany tej nie powodowała jednak złość. Zero po prostu dość wolno uświadomił sobie, że wychodzenie na wariata w niczym mu nie pomaga i odkrył, że zastraszanie ludzi – z różnym co prawda skutkiem – przynosi mu więcej korzyści z nieopisanie szybsze efekty.
     Rzadko miał jednak szansę na to, by odbierać siostrę zupełnie zza krat. Nie zaprzeczał, że zdarzało mu się już dokonywać podobnych rzeczy, ale nie cieszył się szczególną wprawą. Cudowne ułaskawienie Angel i przypisanie jej zarzutów komuś innemu, najczęściej od lat nieżyjącemu, zwykle nie stanowiło większego problemu, bo wiedział już z której strony zacząć temat i jak przekonać do swoich racji nawet i największego służbistę. Czasami zdarzało się tak, że słowa nie wystarczały, bo Zero nie był zbyt elokwentnym mówcą i raczej trudno było słuchać jego wywodów dłuższych niż dziesięć zdań. Na szczęście argumentami siłowymi posługiwał się po mistrzowsku. W dodatku tylko raz spalił komuś pół dobytku na biurku i osmalił drzwi gabinetu. Wtedy też odniósł chyba największy ze wszystkich sukcesów, więc metoda bez wątpienia była skuteczna. Zawsze bronił siostry w ten sam sposób, bo nie znał innych szczególnie skutecznych. Najlepszą obroną giganta niezmiennie pozostawał otwarty atak.
     Musiał tylko wiedzieć kogo tak właściwie ma zaatakować, a Angel nie garnęła się do ułatwiania mu zadania. Siostra bez przerwy go czymś zaskakiwała. Przykładowo nigdy nie powiedziała mu, gdzie ma jej szukać. Oczywiście Zero trudno mu było mieć o to pretensje – sam miał niemałe doświadczenie w wywoływaniu kłopotów na własne życzenie – byłby jednak wdzięczny za opracowanie tajnego systemu komunikacji. Albo chociażby zamontowanie jakiegoś lokalizatora. Względnie innego cudownego wynalazku, który ułatwiłby mu życie. W każdym razie ucieszyłby się z czegokolwiek, nawet gdyby miał odprawiać rytuały czarnomagiczne pośrodku mieszkania znienawidzonego sąsiada, jeśli tylko mogłoby to go uchronić przed rutynowym sprawdzaniem każdego miejskiego komisariatu. Był pewien, że nie przesadziłby mówiąc o swoich szerokich znajomościach, bo w każdej placówce znajdowała się chociażby garstka funkcjonariuszy, która witała się z nim już z daleka, machała do niego lub pozdrawiała go skinieniem i zapewnieniem, że Angel siedzi gdzieś indziej.
     Tym razem znalazł ją stosunkowo szybko, bo zaledwie po zajrzeniu w czwarte miejsce, ale nie zanosiło się, by tak optymistyczny początek doczekał się równie pozytywnego finału. Zasępiony strażnik za biurkiem zdawał się być nieprzejednany, gdy wodził wzrokiem po kartce papieru w poszukiwaniu informacji. Zero kojarzył się on z najbardziej czarodziejskim czarodziejem, którego kiedykolwiek widział na oczy. Był nieco starszy, być może nawet i za stary na służbę czynną, a praca za biurkiem nie dawała mu żadnej satysfakcji. Było to widać jak na dłoni, zwłaszcza, że krzaczaste, jasne brwi przez cały czas dawały wrażenie groźnie zmarszczonych. W połączeniu z długim i haczykowatym nosem nadawało mu to wygląd sowy.
     – Kradzież – odczytał z kartki – Ponadto podejrzana jest o związek z serią zniknięć wśród wiernych Anubisa.
     Zero pacnął się dłonią w czoło i westchnął. Zawsze wyglądało to tak samo. Dowiadywał się o wszystkim jako ostatni i miał najmniej czasu na przygotowanie do rozmowy.
     – Angel Heartres – zaczął bardzo powoli i wyraźnie akcentując każde słowo – należy do świątyni Chnuma. Jak wiemy wyznawcy tego Boga raczej nie uciekają się do krzywdzenia innych, bo to niezgodne z ich przekonaniem.
     – Nie obchodzi mnie świątynia, z której podejrzana pochodzi. Nawet wyznawców Ra czasami się sądzi. - czarodziej wzruszył ramionami – Czy to wszystko co miał mi pan do powiedzenia?
     – Nie. – Zero zaprzeczył stanowczym ruchem głowy i oparł dłonie na blacie. Musiał przy tym wręcz nienaturalnie się pochylić, więc w efekcie zawisł niezgrabnie nad siedzącym za biurkiem mężczyzną.
     – Proszę się cofnąć. – mruknął funkcjonariusz, odsuwając się odrobinę z krzesłem, ale Zero ani myślał chociażby się wyprostować. – Kim pan tak właściwie jest i czego pan chce?
     – Jestem jej bratem. – stwierdził Zero – I przyszedłem zabrać An do domu.
    – A czy ,,jej brat" ma jakieś imię? Nie muszę chyba mówić o niedorzeczności pańskiej prośby. To niemożliwe, bo podejrzana oczekuje w celi na...
    – Wołają na mnie Zero – przerwał mu – Nic mnie to nie obchodzi na co An czeka. W zasadzie mam gdzieś co chcecie jej zrobić, bo i tak nie zdążycie. Zabieram Angel do domu bez względu na wszystko. A z oskarżeniami jakoś sobie poradzicie. Pewnie macie kilku, których chcielibyście zamknąć, ale jakoś nie ma wystarczających dowodów.
     – Proszę pana. Apeluję o rozsądek – obruszył się czarodziej – Nie jest pan tak bezkarny jak się panu wydaje.
    – Aresztujecie mnie? – Zero uśmiechnął się krzywo – Za brak szacunku czy za niewyparzony język?
     Siwy człowiek zmierzył go sceptycznym spojrzeniem. Zatrzymał się odrobinę dłużej przy tatuażach na twarzy i rękach, a potem zawiesił wzrok z powrotem na roziskrzonych, czerwonych tęczówkach.
     – Coś na pewno się znajdzie – oświadczył z pewnością.
     – Na mnie? Bez problemu, bo świat od razu stałby się piękniejszy – zadrwił Zero – Gorzej, kiedy trzeba zrobić to w drugą stronę i uniewinnić dziewczynę, która nic nie zrobiła.
     – Wątpię, by podejrzana była niewinna – oznajmił obojętnie funkcjonariusz, patrząc w oczy gigantowi. Nie bał się i nie uciekał wzrokiem na bok zupełnie nieświadomy tego z czym igra. Gdyby wiedział co potrafi zrobić jego rozmówca jednym machnięciem ręki z pewnością nie byłby tak pewny siebie. Zero jednak nie miał ochoty się chwalić swoim ostatecznym argumentem.
     – Więc co ukradła? – spytał bez ogródek.
     – Nie jest pan upoważniony do otrzymania takich informacji... Zero...?
     – ,,Panie Zero" – poprawił czarodzieja – Nie przypominam sobie, żebyśmy byli na tyle blisko, by mówić sobie po imieniu.
     – Niech panu będzie, panie Zero. A teraz proszę pana o opuszczenie tego miejsca.
     – Nie skończyliśmy – odparł Zero twardo i mocniej zaparł się o stół.
     – Przeciwnie wręcz. Nie mamy sobie już nic do powiedzenia, proszę pana.
    – Skoro nie mogę poznać tych wszystkich niezbitych dowodów, które sprawiają, że nie chcecie jej wypuścić i absolutnie przesądzają o jej winie... – gigant opuścił głowę, żeby zrównać się z poziomem czarodzieja i upewnić się, że ten dobrze go zrozumie - Chcę ją zobaczyć.
     Było to najbardziej niebezpieczne zdanie, które padło podczas całej rozmowy.
––––––––
     Areszt w zasadzie nie różnił się niczym od innych aresztów, które Zero miał okazję zwiedzać. Może poza tym, że drzwi celi w dużej mierze wykonane były ze szkła pancernego w stalowej ramie. To nie był absolutny standard gdziekolwiek by poszedł, ale w gruncie rzeczy nadal wpasowywało się w granice zdrowego rozsądku. No i znacznie ułatwiało obserwację wszystkiego wewnątrz celi. Zwłaszcza, że najwyraźniej traktowano tu swoją pracę bardzo poważnie.
     Zero już na wstępie został dokładnie obszukany bardzo drobnymi dłońmi jednej z funkcjonariuszek. Kobieta zdawała się jednak nie dostrzegać samego faktu, że szczerzył się do niej, kiedy tak poklepywała jego ręce, boki torsu i kieszenie. Była zbyt skupiona na swoim zadaniu, by zauważyć taki szczegół. Zero w duchu wzruszył na to ramionami. Mała strata.
     – Niczego nie przemycam. - zapewnił, starając się brzmieć jak najbardziej wiarygodnie, a przy tym niewinnie. Chyba nie do końca mu wychodziło, sądząc z bardziej skupionego wyrazu twarzy funkcjonariuszki.
     – Się okaże. - zbyła go.
    A potem schyliła się, złapała za niedbale ukrytą w wysokim bucie rękojeść noża i ze stonowanym uśmiechem wydobyła ostrze na światło dzienne. Zero zamrugał jakby jej triumf rzucił mu w twarz zbyt głośne ,,HA!" i rozłożył bezradnie ręce.
     – To środek obrony osobistej, bo czasami czuję się bardzo zagrożony. Słowo harcerza.
     Kobieta prychnęła i odprawiła go dalej. Swojego bagnetu nie zobaczył już nigdy więcej na oczy. Na szczęście miał w kuferku pod łóżkiem dużo więcej lepszych i ładniejszych noży.
     Dopiero rozbrojony Zero mógł stanąć na przeciwko drzwi celi Angel. Siostra, pielęgnując swoje śmieszne hobby, próbowała śpiewać. P r ó b o w a ł a było tu słowem kluczowym, ale Zero nie miał ani serca, ani odwagi jej tego powiedzieć zupełnie wprost. Żartował sobie z niej czasem, ale ona w zasadzie rzadko była mu dłużna. W końcu on sam, kiedy nucił pod nosem przy robocie, zawodził jak przepuszczany przez wyżymarkę kot, którego dodatkowo ktoś próbował obedrzeć ze skóry. Jedyna różnica polegała na tym, że on się ze swoim talentem nie obnosił, a Angel i owszem.
     – Bierzesz tych biednych ludzi na wytrzymałość? – spytał odpowiednio głośno, by go usłyszała. Piosenka urwała się gwałtownie i w areszcie zapadła dziwna cisza.
     – Zero! – Angel zeskoczyła na ziemię, tupiąc głośno i podeszła do drzwi. Zero czekał na nią, oparty przedramieniem o futrynę i uśmiechał się do niej. – Ja? Na wytrzymałość? Przecież oni to kochają!
     Mężczyzna obejrzał się przez ramię na skrzywionego strażnika i uśmiechnął się jeszcze szerzej niż przed chwilą.
     – Znowu kazałaś mi się szukać, ty mała cholero. – stwierdził.
     – Zajmuje ci to coraz mniej czasu, wiesz? - zauważyła usłużnie. Wyraźnie cieszyła się na jego widok.
     – Trening czyni mistrza... Ale akurat dzisiaj miałem małe problemy, więc musisz postawić mi za to pizzę. Możesz też całe pięć.
     Angel przewróciła oczami i uderzyła ręką w przeszklone drzwi z niewielkimi otworami.
     – Najpierw muszę stąd wyjść.
    – Tak swoją drogą... Co tym razem zrobiłaś, co? – spytał, oglądając zawiasy w drzwiach. Zamek rozsądnie pominął, bo i tak nie był w stanie nic z nim zrobić bez klucza. Nie był włamywaczem. Był tylko specjalistą od niszczenia tego i owego.
     – Nic na tyle poważnego, żeby musieć tutaj siedzieć. – oświadczyła z pełnym przekonaniem. Trochę jak dziecko, które ma nie do końca czyste sumienie, ale nie chce się do tego przyznać.
     – Oczywiście, że nie. – zgodził się z nią – I pewnie nic nie wiesz o paru zaginięciach u Anubisa. Tak czy siak w domu mi powiesz na ile nie masz o niczym pojęcia. Musimy cię stąd zabrać.
    – Podejrzana Angel Heartres nie ma prawa opuszczać aresz... – zaczął strażnik, natychmiast zrywając się do podejścia do giganta. Zero jednak był szybszy i powstrzymał go gestem wolnej ręki.
     – Przymknij się – rzucił w stronę mundurowego – Ja ci w staniu na warcie nie przeszkadzam. Kultury trochę!
     Strażnik zacisnął usta w wąską kreskę i zatrzymał się w miejscu, patrząc na Zero spode łba. Gigant odpowiedział mu równie wrogim spojrzeniem i odwrócił się z powrotem do Angel.
      – Tak czy siak zabieram cię stąd – podsumował promiennie.
     – Ale słyszałeś, że nie mogę nigdzie iść... – Angel popatrzyła na niego niepewnie.
   – A jeśli nie mam ochoty się na to zgadzać? – Zero uniósł jedną brew, wykrzywiając wargi w podręcznikowy przykład zbójeckiego uśmiechu.
     – Wtedy na pewno nie wyjdę stąd legalnie i oboje będziemy mieć problemy. Zero, nie możesz. – syknęła.
     – An... Ja mogę wszystko. – odparł Zero – No bo kto mi zabroni?
     – Ja zabronię! – wtrącił uciszony wcześniej strażnik – Pański czas na wizytę minął dobre dwie minuty temu!
     – I niespecjalnie palisz się do wywalenia mnie. – Zero wzruszył ramionami, ignorując ciskający gromy wzrok tamtego. – Ale przecież nie bronię ci próbować. Dalej, wyciągnij mnie stąd siłą.
     Mundurowy podszedł do samego Zero, który tylko czekał, wyciągając przed siebie ręce, żeby łatwiej było je skuć. Uśmiechał się przy tym zachęcająco i skrajnie bezczelnie. Strażnik zmierzył go ostrożnym spojrzeniem i powoli wyciągnął kajdanki. Coś mu się nie podobało w zachowaniu giganta. Angel zresztą też, bo przyglądała się swojemu bratu ze zdziwieniem na twarzy. Zero dla odmiany podobało się absolutnie wszystko i nie zamierzał wzbudzać zaufania.
     Głównie dlatego zupełnie przypadkowo, gdy strażnik zakuł w kajdanki jeden jego nadgarstek, Zero zrobił krok w przód i niby przypadkiem przydepnął sobie jedną ze sznurówek. Bardzo przekonująco się potknął. Stracił równowagę i poleciał na wyciągnięte ręce, ale nie przewrócił się. Zamiast tego wyprostował się dumnie, dzierżąc w zakutej dłoni wyciągnięte z cudzej kieszeni klucze.
     – Zaopiekuję się nimi. – obiecał Zero i zderzył się ze strażnikiem głowami. Tylko on wyszedł z tej operacji lekko zamroczony, ale bez większego szwanku. Obejrzał zawieszone na ręce kajdanki, obracając nadgarstek ze wszystkich stron. – A sądziłem, że łańcuch zamiast paska jest oryginalny.
     Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że Angel czeka na uwolnienie i nie marnując więcej czasu otworzył drzwi. Dziewczyna patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, nie wierząc, że rzeczywiście Zero okazał się być na tyle głupi, by zrealizować swój niesamowity plan. Gigant złapał ją za rękę i wyciągnął z celi, zaraz po tym zatrzaskując drzwi z powrotem.
     – Ty naprawdę to zrobiłeś... – stwierdziła zdumiona, przekraczając leżącego jak kłoda strażnika.
     – Pewnie. – odpowiedział jej, siłując się z kajdankami. Metal w końcu ustąpił i za niewielką ingerencją zerowej magii apokalipsy skruszył się w jego palcach – Pakowanie się w kłopoty dla ciebie to jedyny sens mojego życia!
     – A remonty warsztatu z zaskoczenia? – posłała mu zbolały uśmiech, kiedy chował z powrotem do kieszeni strażnika klucze. Wbrew pozorom wcale nie chciał robić mu więcej problemów niż już miał. Był beznadziejny w swojej robocie, nawet jeśli tylko dzięki litości Zero nie zgubił kluczy.
     – Daj spokój, An. Przecież mówiłem ci już, że się nie gniewam.
     – Ani trochę? - upewniła się.
    – Ani trochę. Naprawdę myślisz, że sterta śrubek i kilka kartonów są ważniejsze niż moja siostrzyczka? – zarzucił jej rękę na kark, śmiejąc się. – A teraz powinniśmy stąd spadać zanim ktoś się zorientuje, co się tutaj właściwie stało. Nie oszukujmy się, to nie ciebie oskarżą o pozbycie się strażnika.
     – Teraz oboje mamy bogate życie kryminalne. – zachichotała Angel. Zero uśmiechnął się zadowolony z siebie oraz faktu, że poprawił dziewczynie humor. Nie lubił, kiedy An się nie uśmiechała, bo był beznadziejny w pocieszaniu.
     – I bardzo dobrze. – stwierdził Zero, prowadząc An ku wyjściu z aresztu. – Znaczy, że wszystko jest jak trzeba.
     – A co z tymi zaginięciami?
     – Wyjaśnimy to jakoś. Nie wiem o co idzie, a nikt nie garnie się, żeby mi to wyjaśnić, ale wcześniej czy później powiesz mi jak to jest z twojej strony. Potem zastanowimy się co dalej.
      Wszystko szło dobrze. Może nawet zbyt dobrze i było to bardziej niż niepokojące, ale Zero, nienauczony doświadczeniem i upojony własnym sukcesem, nie zwrócił na to większej uwagi. W końcu wszystko miał pod kontrolą, a pokonane przeszkody nie zwykły dwa razy stawiać mu oporu. Zorientował się, że coś jest nie tak jak trzeba dopiero kiedy w drzwiach wyjściowych stanęła dobrze znana mu postać. Czarodziej o imieniu - jak głosiła przypięta do koszuli niepozorna plakietka - Dale. Mało czarodziejskie imię, uznał Zero nieracjonalnie tym odkryciem zawiedziony. Gniewna mina strażnika nie wróżyła niczego dobrego. Skrzyżowane na piersi ręce i towarzystwo dwóch ciężko uzbrojonych ludzi także nie sugerowało szczególnie pokojowego rozwiązania spraw. Dłoń Zero odruchowo powędrowała do kabury, ale trafiła w pustkę i zawisła tam na chwilę, którą zajęło Zero przyswojenie tego faktu do wiadomości. Był bezbronny i miał przy sobie równie bezbronną Angel. Mało tego, nawet jeśli on sam potrafił przyjąć postrzał i o ile kula nie uszkodziła niczego ważnego, otrząsnąć się i ruszyć dalej, w miarę możliwości ignorując oślepiający ból, Angel prawdopodobnie tak nie potrafiła i dochodziła do siebie bez porównania wolniej. Co czyniło z niej bardziej kruchą i podatną na obrażenia istotę. Sam ją w to wpakował.
     – Ostrzegałem, panie Zero - czarodziej skrzywił się jakby ten zwrot wywoływał w nim wyłącznie wstręt – że pańska samowola może się źle skończyć.
     – A ja dobitnie pokazałem, co myślę o takich ostrzeżeniach. - odpowiedział mu hardo - I nadal nie zmieniłem zdania.
    – Pomógł pan uciec podejrzanej, a to, o czym najwyraźniej pan nie wie, czyni z pana współwinnego przestępstwu. W tej chwili jestem zmuszony siłą nakłonić pana do współpracy. Nie zostawił nam pan żadnego wyboru.
     Zero pozwolił, by na jego usta wypełzł paskudny, podszyty rezygnacją uśmiech. Poruszył spiętymi barkami i odetchnął głęboko, ale to ani trochę nie pomogło ich rozluźnić. Angel obok niego przywarła mu do boku jakby bardziej niż przed chwilą. Pozwolił jej na to. Pozwoliłby An nawet w całości schować się za nim. W końcu był jej samozwańczym obrońcą; murem, za którym nic nie mogło jej dosięgnąć. Pocieszało go to, bo lubił czuć się ważny. Gdyby Angel nie potrzebowała go jako prywatnego ochroniarza, Zero czułby się zwyczajnie niepotrzebny do niczego. An nawet nie wiedziała ile mu daje i jaki to ma na niego wpływ. Dlatego nie bał się stać naprzeciwko uzbrojonych ludzi i nie zamierzał dać po sobie poznać, że jeszcze nie do końca rozgryzł jak rozegrać swój plan. Nie mógł pokazać Angel, że nie wie co zrobić. Po prostu nie potrafił się zdobyć na słabość.
     – Tia... – mruknął po chwili – Z tym się kłócił nie będę.
   – Proszę? – czarodziej Dale zmarszczył krzaczaste brwi aż zbiegły mu się nad nosem w jedną, postrzępioną kreskę.
     – Nie będę się kłócił, bo moja wina. – wyjaśnił Zero – Nie jestem aż tak tępy jak wygląda i widzę, kiedy nie ma sensu się spierać.
     – Przynajmniej raz okazał się pan rozsądny, panie Zero. – Dale skinął na uzbrojonych strażników – Skujcie ich.
     – Moment! – Zero wyciągnął przed siebie ręce jakby zaklinał dwa dzikie zwierzęta przed rzuceniem się na niego. Chyba zadziałało, bo strażnicy przystanęli i zerknęli na siebie nawzajem w niemej naradzie. – Na razie tylko przyznałem ci rację, Dale. Nie zgodziłem się na aresztowanie.
     – ,,Panie Dale", jeśli łaska – poprawił go czarodziej – Pańska zgoda nie jest potrzebna. Rzadko który przestępca zgadza się na aresztowanie, a ja, tak się składa, mam nakaz.
     – Wydany przez kogo?
     – Przez Cmentarną Lancę.
     – Rozumiem, że nie ma od tego odwołania?
     – Nie, nie ma.
     Zero parsknął pod nosem suchym i bardzo niewesołym śmiechem. No to pięknie, przeszło mu tylko przez myśl, ale nadal nie mógł opanować kwaśnego uśmiechu. Czuł się tak, jakby tylko tyle zostało do zrobienia. Mógł wysadzić w powietrze cały budynek razem z nim i Angel, ale nie chciał. Dziewczyna z pewnością nie wyszłaby z tego bez szwanku, a i jego ktoś musiałby połatać. Poza tym dał się rozbroić, bo wierzył, że bez pistoletu w kaburze i noża w bucie jest równie albo i bardziej niebezpieczny co z konwencjonalną bronią. Jego kretyńska pewność siebie miała go właśnie zgubić. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie miał żadnego pewnego pomysłu na to, jak pokojowo wybrnąć z kłopotów. Nie był nigdy zdolnym dyplomatą. Dlatego trudnił się jako góra mięśni do wynajęcia.
     Angel, tylko sobie znanym sposobem, doskonale odgadła jego nastrój. Szturchnęła go w bok.
     – Zostaw, Zero. Nie warto nadstawiać karku - powiedziała na tyle cicho, że musiał się pochylić.
     – Siedzimy w tym razem, An – odwarknął w odpowiedzi – Jakbyś jeszcze nie zauważyła, siedzimy w tym razem.
     – Bo nie pomyślałeś nad planem – odparła, gdy strażnicy dotarli już do Zero. Jeden z nich boleśnie wykręcił mu ręce i zmusił go do pochylenia się. Zero szarpnął się i wyrwał nadgarstki z uchwytu tamtego.
     – Gdybym myślał nad tym co robię, nigdy niczego bym nie zrobił – stwierdził, łypiąc groźnie na jednego ze strażników. Ostentacyjnie strzelił kostkami palców i przekrzywił głowę na prawo i lewo, rozciągając ścięgna na karku.
     – Opór jest bezcelowy. Jeśli nie podda się pan, panie Zero, będziemy zmuszeni użyć bardziej radykalnych środków łamania oporu – Dale zdawał się być znudzony dziecinnym buntem giganta. Jego twarz, wbrew wszelkim oczekiwaniom Zero, nie wyrażała triumfu. Czarodziej nie pławił się w zwycięstwie. Wykonywał tylko swoją pracę i najwyraźniej miał dosyć problemów. Niestety kłopoty były specjalnością Zero. Gigant nigdy nie składał broni, nieważne jak bezcelowa nie byłaby jego walka.
     Wpadł mu do głowy pewien pomysł. Bardzo głupi i ryzykowny plan, który nijak nie miał szansy powodzenia. A może jednak...?
     Zero, nie próbuj – syknęła Angel. Ona dała się skuć. Była zdecydowanie mądrzejsza niż jej brat i bez porównania bardziej doświadczona w kwestii słuchania większych i groźniejszych od siebie ludzi. Zero nie potrafił słuchać.
     Ktoś kiedyś powiedział mu, że zniszczył prawa natury; że jego istnienie to pomyłka. Według teorii tamtego człowieka każdy organizm na świecie ma swoje miejsce i zależy od innych. Ma też wrogów dla których jest posiłkiem, sojuszników z którymi koegzystuje i słabsze od siebie istoty, będące dla niego pożywieniem. Nazwał to łańcuchem pokarmowym, a potem przeniósł do realiów miasta. Zero, który miał serdecznie dość naukowych wywodów, bo nudziły go niemiłosiernie, powiedział mu wtedy, że jego teoria ma luki i żywy dowód tego właśnie stoi przed nim. Naukowiec od razu potwierdził, mówiąc, że gigant jest błędem. Nie mając nikogo, kto mógłby być zagrożeniem, wynaturzył się. Zero dopiero teraz zrozumiał co tamten miał na myśli i niespecjalnie mu się spodobało, że naukowiec jednak miał rację.
     Zero nie odpowiedział, po raz kolejny wyrywając się strażnikom. Odepchnął jednego od siebie jakby odganiał natrętną muchę. Dopadł do czarodzieja i chwycił go za przód munduru. Z tyłu szczęknęła odbezpieczana broń.
     – Odwołaj rozkaz – wycedził.
     – Takim zachowaniem pan sobie tylko szkodzi. Jest pan niebezpieczny, panie Zero.
     – Jestem, do diabła! Jestem cholernie niebezpieczny, a ty, Dale, zaraz się o tym przekonasz.
     Cichy szelest mundurów oznajmił, że dwaj strażnicy złożyli się do strzału. Mierzyli w plecy Zero – wiedział o tym bez odwracania się; niemal czuł dwa wwiercające się w niego punkty. Czuł też wzrok skutej Angel i nie wydawało mu się, by była z niego dumna.
     Zero podniósł z podłogi czarodzieja i potrząsnął nim. Drzemiąca w nim energia przebudziła się do życia, zakotłowała się tuż pod skórą, mrowiąc nieprzyjemnie, ale nie znalazła ujścia. Jeszcze nie.
     – To ostatnie co ma mi pan do powiedzenia? – spytał Dale, lekko czerwieniejąc na twarzy.
     Zero otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale żadne słowa nie padły. Coś błysnęło i gigant zachwiał się jak uderzony z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Zaraz potem ciężko zwalił się na ziemię. Prąd, pojedyncza myśl przebiła się nieśmiało przez zasłonę oszołomienia, prąd ewidentnie mnie nie lubi.
      Ktoś wykrzyknął jego imię. Ktoś inny przycisnął mu kolanami ramiona. Jeszcze ktoś wstał z podłogi i otrzepał naciągnięte ubranie. Jakie to miało znaczenie? Zero nie wiedział. Wpatrywał się w pustkę, usilnie starając się zrozumieć co się stało. Kolejne ukłucie i impuls. Niepotrzebnie - nie potrafił zmusić sparaliżowanych mięśni do ruchu. Czyżbym jednak zawiódł? Ogarnęło go niebywałe zdumienie. A zawsze mi się jakoś udawało.
 
Angel? Jednak było blisko > <

6 stycznia 2018

Od Sethabella CD Andromedy - Zlecenie na hydrę

     Sethabell rzadko miał okazję wysłuchiwać szczegółów zlecenia na bestię większą niż przeciętny koń. Owszem, zdarzało się, że miał pełne ręce roboty, ale prawdę powiedziawszy nigdy nie był w stanie porządnie na tym zarobić. Rozmiar potworów pospolitych na terenie Kemetu nie sprzyjał naciąganiu klientów na wysokie sumy. Usuwanie barbegazich - skrzatów do złudzenia przypominających niezbyt elegancko pachnące kulki włosów z małymi paszczami, które zalęgały się w piwnicach niezbyt gorliwych wyznawców Bogów (z jakiegoś powodu najczęściej Chnuma) - miał już opanowane do perfekcji, która pozwalała mu kończyć całą robotę w kwadrans. Uważał to już za swój rutynowy obowiązek ku czci porządku wszechświata i rządzących nim praw. Nie był to jednak dochodowy obowiązek, a sama robota jawiła się jako lekka i w miarę przyjemna, ale nie wymagająca, więc nie dało się ubiegać o premię za narażenie życia. Małe skrzaty może i mogły dotkliwie go pogryźć, ale raczej nie były w stanie odgryźć mu palca, a wyżej niż dłoń i kostki nie sięgały. Czasem wzywano go do barghestów, więc i odgłosów wydawanych przez wściekłą sforę widmowych ogarów Bell nie był w stanie pomylić z niczym innym. Znacznie rzadziej - zapewne przez niewielki odsetek morderców w Kemecie - miał do czynienia z archesporami. Akurat taki stan rzeczy ani trochę mu nie przeszkadzał, bo ze wszystkich pospolitych bestii, akurat tych nie znosił najbardziej. Inne, mniej oczywiste potwory, oczywiście także się zdarzały, ale nawet one nie były szczególnie okazałe. Wroniec winił za to zabudowę miejską, która skutecznie ograniczała próby zesłania na ludzi czegoś większego i bardziej kłopotliwego. Dzięki temu na hydrę nie polował nigdy.
     - Nie. - odpowiedział krótko. Uśmiech kobiety zrzedł zastąpiony wyrazem zdziwienia. Zamrugała, jakby nie chcąc przyjąć do wiadomości odmowy i pokręciła głową.
    - Co proszę? - spytała, żeby jeszcze się upewnić. Setha po jej minie widział jednak, że nie potrzebowała, żeby się powtarzał. Zwyczajnie mu nie uwierzyła... albo raczej nie chciała mu uwierzyć.
     - Nie znam żadnego wariata, który poszedłby na taki interes. - Czarnowron wzruszył ramionami i przysunął sobie do ust nadpalone już cygaro. Jego ostatnie, zachowane na czarną godzinę cygaro, którego miał nadzieję nie wyciągać, jeśli nie zmuszą go do tego okoliczności. Prawdę mówiąc trzymał w palcach chyba najdroższy przedmiot w całym pomieszczeniu i dosłownie puszczał go z dymem. Nie sądził, by jego obecna sytuacja materialna była zachwycona koniecznością dopisania do listy wydatków kolejnego punktu, ale też nie zamierzał żałować niczego co zrobił. Zwłaszcza, gdy gotowe usprawiedliwienie (aktualnie machające ręką, by rozgonić chmurę dymu) proponowało mu polowanie na hydrę.
     Zethar tylko raz brał udział w polowaniu na dużą bestię i było to stworzenie zgoła mniej groźne niż hydra. Jednak zarówno on jak i czternastu innych łowców krzywiło się na samą myśl o tym, by wspomnieć o tragicznej obławie na gryfa - tylko jeden z nich nie zwykł podobnie reagować, ale ów człowiek stracił pamięć zupełnie i nieodwracalnie, gdy bestia cisnęła nim o sufit i całego zdarzenia nie miał prawa zapamiętać. Czterech ludzi nigdy nie opuściło leża gryfa, bo zamiast tego ich poranieni i mocno poturbowani kompani wynieśli wyłącznie ciała. Dwóch kolejnych zmarło później na skutek odniesionych ran. Sam Sethabell miał niebywałe szczęście - swój udział w robocie okupił tylko wyrwanym ze stawu barkiem, kilkoma pogruchotanymi żebrami i niezliczoną liczbą otarć, zadrapań i siniaków. W gruncie rzeczy szybko go poskładali z powrotem i wycierpiał swoje, ale gdy kości się pozrastały jako jeden z pierwszych wrócił do pracy. Co prawda niektórzy rzucili tak niewdzięczną robotę w diabły i już nigdy nie chcieli nawet słyszeć o powrocie, ale nikt ich nie winił. Zethar też zmieniłby zawód, gdyby wiedział na pewno, że nadaje się do czegokolwiek innego. Właściwie to nawet lubił ocierać się o śmierć. Jednakże świadomość, że wtedy tak duża grupa ludzi z ledwością dała radę, nie nastrajała go pozytywnie do pomysłu archeolożki. Wtedy nie był zdany tylko na siebie i choć dobrze wiedział, że tamto polowanie dałoby się poprowadzić inaczej i być może ograniczyć straty, nie był pewien ile zdziałałby w pojedynkę. A teraz był sam. Co prawda był o kilka lat starszy i bardziej doświadczony niż wtedy, gdy przez głupi błąd o mało co nie dał się zabić, a także lepszy, mądrzejszy i bardziej świadomy czekających zagrożeń, ale nie oznaczało to, że chciał się zgodzić.
     Nie był jednak wzorem osoby obdarzonej darem zdrowego rozsądku czy chociażby prawidłowo funkcjonującego instynktu samozachowawczego. Mógł nie chcieć brać udziału w samobójczej misji, a równocześnie bardzo pragnąć się zgodzić. Chociażby przez wzgląd na czekające go wyzwania. Wroniec - ten wariat, któremu zrzuca się na łeb wszystkie najcięższe roboty, bo i tak się wybroni - mógł jeszcze bardziej zapracować na swoją chwiejną reputację człowieka, który przez większość czasu wie co robi i robi to dobrze. Nie chciał jednak wchodzić w to sam, a wątpił, by ktokolwiek z branży, mając w pamięci długo niezabliźniającą się po incydencie z gryfem ranę, która wpłynęła na wszystkich pracujących w zawodzie, zechciał powtórki z podobnych wydarzeń. Tylko Czarnowron mógł być na tyle głupim i szalonym, by chociaż rozważać udział w takim zleceniu. On - w przeciwieństwie do innych - nie tracił niczego. Nie miał rodziny, która miałaby go opłakiwać, nie miał majątku. Nie miał absolutnie nic i niczego w życiu nie dokonał. Nawet Persivall nie był od niego zależny i Zethar często odnosił wrażenie, że ptak radziłby sobie lepiej, gdyby żył na własny rachunek i bez konieczności pilnowania swojego człowieka. Prawdę powiedziawszy życia też mu szkoda nie było, bo i tak umierał. Mając do wyboru długą i męczącą śmierć w samotności, a błyskawicznie rozszarpanie przez smoka w zasadzie mógł tylko wyświadczyć sobie przysługę i skrócić cierpienia. Tak samo jak ukręca się łeb choremu zwierzęciu, jeśli wiadomym jest, że już nie wydobrzeje. W zasadzie zgoda na zlecenie równała się aktowi łaski.
     - Masz szczęście - zaczął, gdy Andromeda zbierała się już do wyjścia. Jej przygarbionych ramion i wbitego w podłogę spojrzenia nie dało się pomylić z niczym innym. Kobieta czuła się beznadziejnie pokonana.
     - Niby gdzie tu szczęście? - spytała, nawet na niego nie patrząc. Położyła już nawet dłoń na klamce, chcąc opuścić jego mieszkanie i najpewniej nigdy nie wrócić. Może nawet zupełnie wymazać z pamięci istnienie kogoś takiego jak on i całego tego syfu.
    - Nie znam żadnego i n n e g o wariata, który zapolowałby sam na hydrę. - odparł, wyraźnie akcentując swoje czwarte słowo. - A ten, który może ci pomóc, ma białego ptaka i tak się składa, że niewiele poza tym.
     - Czyli jednak się zgadzasz? - Andromeda błyskawicznie się do niego odwróciła. Nadziei bijącej z jej postawy Zethar nawet nie potrafił opisać w prostych słowach, a nigdy nie był mistrzem w tworzeniu metafor. Dał więc sobie spokój na rzecz kiwnięcia głową na zgodę.
     - Jak już ginąć, to z hukiem. - stwierdził, siląc się na entuzjastyczny ton. Zmarszczone brwi kobiety i grymas na jej twarzy uświadomiły mu, że nie powinien więcej tego próbować.
     - Zaraz tam ,,ginąć"... - Valen odprowadziła go wzrokiem, gdy wstał i lawirując wśród bałaganu, przeszedł na drugą stronę pokoju i zatrzymał się przed stosem nierówno ustawionych książek. Gestem polecił jej, żeby jednak usiadła na fotelu. Tym razem musiał się przygotować i miało mu to zająć dłuższą chwilę.
     - Zlecasz mi pozbycie się hydry, nawet nie wiedząc o co prosisz. Mało tego, nadal nie mogę uwierzyć, że jestem tak głupi, żeby na to iść. Ale wiesz co? To samobójstwo, które ma plusy. Zginiemy z łap gatunku tak rzadkiego, że uznawanego za dawno wymarły i mityczny.
     - I to ma być plus? - Zethar nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że Andromeda się skrzywiła. Coś w jej tonie głosu podpowiedziało mu, że właśnie tak było. - Nie masz planu, który zakłada, że wszyscy albo prawie wszyscy dobrzy przeżyją?
     - Po pierwsze: nie mam żadnego planu. Nawet nie wiem od czego zacząć. A po drugie: kto tu jest tym dobrym? - spytał Sethabell, równocześnie do tego przebiegając palcami po zakurzonych grzbietach książek w poszukiwaniu interesującego go tytułu. Musiał odświeżyć sobie pamięć, bo ze swoim obecnym stanem wiedzy nawet nie był pewien istnienia jakiegoś sposobu na pozbycie się hydry. Jeśli takowy istniał, zgromadzone na potrzeby jego pracy, książki na pewno znały odpowiedź.
     - My jesteśmy dobrzy, a gad jest zły - oświadczyła z pełnym przekonaniem Andromeda. Skrzypnęły sprężyny w fotelu, więc kobieta znowu zajęła w nim miejsce. - To przecież oczywiste.
     Sethabell wyprostował się jak struna i odwrócił na pięcie, żeby przyjrzeć się swojej klientce bardzo, bardzo uważnie, tak jak ogląda się tylko rzadki gatunek motyla albo człowieka, który powiedział czy zrobił coś tak niesamowicie głupiego, że wymaga to sprawdzenia czy ów człowiek rzeczywiście jest przy zdrowych zmysłach. Chwilę później w jego oczach błysnęło całkowite rozbawienie, a sam mężczyzna zatrząsł się od zgrzytliwego śmiechu. Zbyt rzadko się śmiał, by dźwięk ten wybrzmiał w jego gardle naturalnie i nie był zbyt przyjemny dla ucha. Kręcąc z niedowierzaniem głową, zostawił bezużyteczny stosik książek, koncentrując uwagę na krzywym regale i ułożonych tam tytułach. Śmiałby się pewnie dalej i znacznie głośniej, gdyby nie to, że wielki, zielonkawy siniec rozlewający się na jego boku był przeciwny podobnemu okazywaniu emocji. Setha skrzywił się jednak dopiero, gdy Andromeda nie mogła dojrzeć wyrazu jego twarzy i z najwyższym trudem stłumił odruch chociażby muśnięcia palcami bolącego miejsca. Nie miałby tego problemu, gdyby archespor nie rzucił nim z samego rana o stolik. Nie zamierzał jednak mówić o tym jego zleceniodawczyni, bo mogłaby przestać uważać go za w miarę pewne rozwiązanie jej problemów. Wolał uchodzić za człowieka w szczytowej formie. Znowu parsknął śmiechem, tym razem ostrożniej i ciszej.
     - No co? - w głosie kobiety zabrzmiał wyzywający ton. Nie spodobało jej się tak oczywiste i nieskrywane wyśmianie. Zwłaszcza, że nie wiedziała dlaczego jej odpowiedź spotkała się z taką reakcją człowieka, który najwyraźniej nie miał w zwyczaju się śmiać.
     - Jesteśmy dobrzy, bo...? To za sprawą ludzi hydra skazana jest na życie w grobowcu. My przykuliśmy ją do tego miejsca prawdopodobnie na zawsze. Sama z siebie nie wychyla łba na zewnątrz i nie atakuje wszystkiego co popadnie, bo nie odczuwa takiej potrzeby. A pewnie mogłaby patrząc na to, że kamienne mury nie są ani naturalnym, ani zdrowym środowiskiem. To zwierzę nie je, ani nie pije, bo nie ma jak. Bogowie trzymają je przy życiu na siłę za sprawą głupiej decyzji jakiegoś człowieka. A my chcemy ją zabić tylko dlatego, że jest w złym miejscu i czasie. Z jednej strony robimy jej przysługę. Z drugiej nie zrobilibyśmy tego, gdybyśmy nie mieli interesu. Więc odpowiedz mi jeszcze raz: Kto tu jest tym dobrym?
     Zdjął z półki jeden z dość cienkich tomików zatytułowany ,,Smokopodobne" i rzucił go na zagracony blat stołu. Andromeda nie odpowiedziała mu od razu, chociaż sięgnęła po książkę i przekartkowała ją pobieżnie. Zacisnęła usta w wąską kreskę, zastanawiając się nad jakąś kwestią. Nie musiała zgadzać się z Bellem, ani rozumieć dlaczego wziął stronę bestii. W zasadzie Wroniec nie uważał, by zupełnie i w całości pojmowała jak działa świat łowców i potworów. Tutaj nigdy nie chodziło tylko o mordowanie się nawzajem, ale w ogóle mało ludzi zdawało sobie z tego sprawę. ,,Zabijam demony" przekonywało zawsze zgoła bardziej niż ,,Dbam o to, żeby znany wam świat trzymał się w ryzach". Kobieta odezwała się dopiero wtedy, gdy Zethar znalazł drugą książkę o wiele mówiącym tytule ,,Smoki i drakonidy" i przysiadł na blacie w kuchni, chcąc zabrać się za lekturę.
     - My naprawdę musimy się jej pozbyć. Nie ma innego wyjścia - powiedziała, jakby chciała przekonać zarówno Czarnowrona jak i siebie. Nie musiała - Bell nie miewał dylematów moralnych w kwestii jego roboty, a ona znała swoją sytuację lepiej niż ktokolwiek. Żaden z nich nie potrzebował przypomnienia, że to jedyne sensowne rozwiązanie, a mimo to, gdy słowa zostały wypowiedziane na głos zawisły ciężko w powietrzu, mocno zagęszczając i tak pełną dymu z cygara atmosferę.
     - I się jej pozbędziemy. - odpowiedział niechętnie Setha po dłuższej chwili ciszy. Przez Valen musiał na nowo przemyśleć swoje stanowisko w tej sprawie i średnio mu się to spodobało. Zwłaszcza, że doszedł do identycznych wniosków, co wcześniej, więc w gruncie rzeczy stracił tylko kilka minut czasu. - Zawsze jestem tym złym. Taki styl życia.
     Niedługo później przeczytał już wszystko, co chociażby nawiązywało do hydr. Część informacji pamiętał aż zaskakująco dobrze, inne tylko kojarzył, ale nie znalazł żadnej wzmianki o czymś, czego nie wziąłby wcześniej pod uwagę. Znany i przetestowany sposób gwarantujący całkowite przeżycie najwyraźniej nigdy nie istniał. Trzeba będzie improwizować... Prawdę powiedziawszy czuł, że wszystko co wiedział i pamiętał ze szkolenia to nadal za mało. Hydry, jak słusznie wspomniał, uchodziły za gatunek mityczny, więc siłą rzeczy nikt nie wiedział o nich zbyt wiele. Nie były tak powszechne jak psy, więc trudno było je przebadać, wciągnąć w bestiariusze i jeszcze potwierdzić prawdziwość zawartych tam danych. Większość informacji pochodziła więc głównie z legend i podań ludzi, którzy żyli na świecie na długo przed powstaniem pierwszych osad pośród morderczych piachów Nowego Świata i na bardzo długo przed stworzeniem Kemetu.
     Wroniec potarł dłońmi twarz, próbując przegonić zmęczenie i rozmasował zesztywniałe od pochylania się nad tekstem mięśnie karku, krzywiąc się przy tym paskudnie. Archespor dał mu w kość znacznie bardziej niż tego chciał, a jego organizm dochodził do siebie wolniej niż powinien.
     - Mamy cokolwiek? - spytała Valen. Jej informacje zawarte w książkach Zethara mówiły jeszcze mniej. Mimo wszystko starała się, chociaż Bell, zwykle niedbający szczególnie o porządek, zdziwił się, gdy usiadła po turecku na fotelu. Przez chwilę wyglądała jak wyjątkowo duże i zdrowo zaokrąglone tu i ówdzie (nawet ktoś pokroju Sethabella doceniał takie detale) dziecko.
     - Niespecjalnie... - przyznał obojętnie, bezwiednie pocierając palcem jeden z akapitów, jakby samym gestem mógł sprawić, że magicznie przybędzie tekstu i odpowiedzi. Nie łudził się, że od tego spłynie na niego gotowy plan, ale nie miał lepszych pomysłów.
     - Wyglądasz... źle. - zaczęła ostrożnie Andromeda. - Może zrobisz sobie przerwę?
     Bell podniósł wzrok znad książki i posłał jej spojrzenie spode łba. Zamknął ,,Smoki i drakonidy" i odłożył je na bok, a potem wstał i przeciągnął się.
     - Nie potrzebuję przerwy - zbył ją - Potrzebuję kawy i planu.
     - Ale...? - zaczęła.
     Sethabell posłał jej swoje firmowe spojrzenie, więc zamilkła. I tak nie mogła nic wskórać. Wroniec potrzebował snu i był gotowy go sobie zapewnić, gdyby się nie pojawiła. Nawet jeśli przeszkodziła mu nieświadomie nie powinna rościć sobie praw do sugerowania mu co dla niego dobre i co powinien zrobić.
     - Kawy? - spytał, w ostatniej chwili przypominając sobie o tym, że właściwie wypadałoby tak postąpić, żeby nie wyjść na jeszcze gorszego człowieka niż był w rzeczywistości. Po prostu nie miał teraz głowy do uprzejmości, bo jego myśli w całości zaprzątał z wolna i niechętnie rysujący się w tyle głowy zarys planu, który miał zapewnić jemu i ludziom Valen jakiekolwiek szanse na przeżycie. Kawa miała mu tylko w tym pomóc i dokończyć dzieła chorego i przemęczonego mózgu. Czy taki plan ma w ogóle szansę wypalić?
     Andromeda zmierzyła wzrokiem stos brudnych naczyń i stan kuchni. Wydęła policzki jak niezadowolony przedszkolak, któremu ktoś podstawił pod nos talerz pełen nienawidzonych brokułów i pokręciła głową.
     - Nie, dziękuję.
     - Całe szczęście. Musiałbym umyć ci szklankę. - Zethar wskazał głową zlew i uśmiechnął się krzywo.
     Przygotowując pośpiesznie kawę nie potrafił pozbyć się wrażenia, że kobieta przygląda mu się badawczo.
     - Zdaje się, że twój szef nie ma specjalnej ochoty na wynajem grupy łowców, co? - zagadnął, żeby czymś ją zająć.
     - Nie sądzę, żeby w ogóle brał pod uwagę wynajem chociaż jednego. - przyznała Andromeda.
     Setha zaryzykował spojrzenie przez ramię, by przekonać się, co robi siedząca w jego ulubionym fotelu kobieta. Archeolożka nadal przeglądała jedną z książek, wystukując wolną dłonią rytm na kolanie. Wyglądała na równie zamyśloną co sam Czarnowron, choć w przeciwieństwie do niej, on niezbyt się martwił. Jego reputacja i tak była bezpieczna, bo nikt przy zdrowych zmysłach i mający względne pojęcie o temacie nie zarzucałby mu tchórzostwa, gdyby zrezygnował ze zlecenia. Może raczej jedynie zacząłby poważnie martwić się o jego zdrowie psychiczne, gdyby nagle popisał się aż tak dużą dozą trzeźwej oceny sytuacji i rozsądku. 
      - Tak sądziłem. - skwitował, wlewając wrzątek do szklanki.
     Kawę wypił szybko i raczej mało przejmując się tym, że nie dał jej dostatecznie ostygnąć, by było to mądre posunięcie. Marnowanie czasu nie było mu na rękę.
     - Musimy wybrać się do leża, bo stąd nic nie zdziałamy. - oświadczył, wymieniając pusty magazynek w pistolecie na pełny (dla pewności zgarnął jeszcze dwa inne).
     Pozbierał kilka mniej lub bardziej przydatnych przedmiotów, które w jego ocenie mogły przesądzić o powodzeniu misji i tak przygotowany zatrzymał się pośrodku pokoju. Włożył płaszcz i poprawił kapelusz, a potem machnął ręką na Persivalla, gwiżdżąc przy tym charakterystycznie. Ptak zaskrzeczał w proteście, ale poderwał się ze swojej grzędy i przysiadł na ręce Wrońca, patrząc na niego z wyrzutem. 
     - Mnie też się nie chce nigdzie ruszać, Persi. Ale biznes to biznes. - wytłumaczył ptakowi - A ty, Valen, zbieraj się.
     Kobieta podniosła się z fotela z szerokim uśmiechem.
     - Nazwałeś go Persi? - spytała rozbawiona.
     - Powiedziałem: zbieraj się, a nie pytaj o ptaka. - odpowiedział Zethar nieprzyjemnie. Po chwili jednak uśmiechnął się nieco jednym kącikiem ust. Bardzo lubił swojego latającego szczura. - Tak naprawdę nazwałem go Persivall.
* * * * * * * * * * * *
     Bell nienawidził pustyni jeszcze bardziej niż ludzi i swoich problemów. Drobny, wszechobecny pył i kemetańskie upały rzadko spadające poniżej czterdziestu stopni Celsjusza w mieście nie szczególnie mu przeszkadzały. Czasem nawet nie zauważał ich obecności, bo też niezbyt często opuszczał swoją norę, a jeśli to robił, zwykle nie były to pory największych upałów. Poza tym, gdy wszyscy dookoła narzekali na morderczy upał, jemu zdarzało się szczelniej owijać płaszczem, żeby nie zmarznąć. Zupełnie inaczej sprawa miała się na pustyni, gdzie bez ochrony budynków i kanałów z wodą biegnących wzdłuż ulic, gorąco mocno dawało się we znaki nieprzyzwyczajonemu do takich warunków mężczyźnie. Gorący wiatr, podobny do podmuchu suszarki, rozgrzał nawet twarz Czarnowrona, barwiąc trupiobladą skórę na niezdrowo różowy rumieniec. Bell właśnie w tym momencie pożałował, że nie przywykł do noszenia jasnych ubrań, bo z pewnością byłoby mu łatwiej znieść trudne dla niego warunki. W pewnym momencie miał nawet ochotę zerwać z głowy kapelusz, wykręcić go w rękach i wykorzystać jako wachlarz, ale jedno spojrzenie na resztę zgromadzonego towarzystwa - poza nim i Andromedą na miejsce odkrycia podróżowało jeszcze czterech innych ludzi, odpowiedzialnych za uzupełnienie uszczuplonego po spotkaniu z hydrą składu - skutecznie odwiodło go od tego pomysłu. Tylko on tak kiepsko znosił podróż, bo na reszcie ludzi nie robiło to większego wrażenia.
     Ktoś raz na jakiś czas litościwie podawał mu butelkę z wodą, a ten, chowając całą swoją dumę i godność, korzystał z okazji. Nigdy nie opuszczał murów miasta na dłużej niż kilka minut. Wyprawa w głąb pustyni przerastała możliwości podtrutego toksyną organizmu Czarnowrona, ale nie miał zamiaru głośno się na to skarżyć. Zamiast tego zsunął się niżej na fotelu, oparł podbródek na piersi i ściągnął kapelusz bardziej na oczy, żeby ukryć rumieńce na policzkach przed wzrokiem reszty.
     - Dobrze się czujesz? - usłyszał gdzieś z przodu głos Andromedy. Pokazał jej uniesiony kciuk, darując sobie jakiekolwiek słowa. Zamknął oczy, zdecydowany ograniczyć wszystkie czynności dopóki nie dotrą co celu. Musiał przecież oszczędzać siły.

 Andromeda? Jakoś to ogarniemy >.>