Sethabell rzadko miał okazję
wysłuchiwać szczegółów zlecenia na bestię większą niż przeciętny koń. Owszem,
zdarzało się, że miał pełne ręce roboty, ale prawdę powiedziawszy nigdy
nie był w stanie porządnie na tym zarobić. Rozmiar potworów pospolitych
na terenie Kemetu nie sprzyjał naciąganiu klientów na wysokie sumy.
Usuwanie barbegazich - skrzatów do złudzenia przypominających niezbyt
elegancko pachnące kulki włosów z małymi paszczami, które zalęgały się w
piwnicach niezbyt gorliwych wyznawców Bogów (z jakiegoś powodu
najczęściej Chnuma) - miał już opanowane do perfekcji, która pozwalała
mu kończyć całą robotę w kwadrans. Uważał to już za swój rutynowy
obowiązek ku czci porządku wszechświata i rządzących nim praw. Nie był
to jednak dochodowy obowiązek, a sama robota jawiła się jako lekka i w
miarę przyjemna, ale nie wymagająca, więc nie dało się ubiegać o premię
za narażenie życia. Małe skrzaty może i mogły dotkliwie go pogryźć, ale
raczej nie były w stanie odgryźć mu palca, a wyżej niż dłoń i kostki nie
sięgały. Czasem wzywano go do barghestów, więc i odgłosów wydawanych
przez wściekłą sforę widmowych ogarów Bell nie był w stanie pomylić z
niczym innym. Znacznie rzadziej - zapewne przez niewielki odsetek
morderców w Kemecie - miał do czynienia z archesporami. Akurat taki stan
rzeczy ani trochę mu nie przeszkadzał, bo ze wszystkich pospolitych
bestii, akurat tych nie znosił najbardziej. Inne, mniej oczywiste
potwory, oczywiście także się zdarzały, ale nawet one nie były
szczególnie okazałe. Wroniec winił za to zabudowę miejską, która
skutecznie ograniczała próby zesłania na ludzi czegoś większego i
bardziej kłopotliwego. Dzięki temu na hydrę nie polował nigdy.
- Nie. - odpowiedział krótko. Uśmiech kobiety zrzedł zastąpiony wyrazem
zdziwienia. Zamrugała, jakby nie chcąc przyjąć do wiadomości odmowy i
pokręciła głową.
- Co proszę?
- spytała, żeby jeszcze się upewnić. Setha po jej minie widział jednak,
że nie potrzebowała, żeby się powtarzał. Zwyczajnie mu nie uwierzyła...
albo raczej nie chciała mu uwierzyć.
- Nie znam żadnego wariata, który poszedłby na taki interes. -
Czarnowron wzruszył ramionami i przysunął sobie do ust nadpalone już
cygaro. Jego ostatnie, zachowane na czarną godzinę cygaro, którego miał
nadzieję nie wyciągać, jeśli nie zmuszą go do tego okoliczności. Prawdę
mówiąc trzymał w palcach chyba najdroższy przedmiot w całym
pomieszczeniu i dosłownie puszczał go z dymem. Nie sądził, by jego
obecna sytuacja materialna była zachwycona koniecznością dopisania do
listy wydatków kolejnego punktu, ale też nie zamierzał żałować niczego
co zrobił. Zwłaszcza, gdy gotowe usprawiedliwienie (aktualnie machające
ręką, by rozgonić chmurę dymu) proponowało mu polowanie na hydrę.
Zethar tylko raz brał udział w polowaniu na dużą bestię i było to
stworzenie zgoła mniej groźne niż hydra. Jednak zarówno on jak i
czternastu innych łowców krzywiło się na samą myśl o tym, by wspomnieć o
tragicznej obławie na gryfa - tylko jeden z nich nie zwykł podobnie
reagować, ale ów człowiek stracił pamięć zupełnie i nieodwracalnie, gdy
bestia cisnęła nim o sufit i całego zdarzenia nie miał prawa zapamiętać.
Czterech ludzi nigdy nie opuściło leża gryfa, bo zamiast tego ich
poranieni i mocno poturbowani kompani wynieśli wyłącznie ciała. Dwóch
kolejnych zmarło później na skutek odniesionych ran. Sam Sethabell miał
niebywałe szczęście - swój udział w robocie okupił tylko wyrwanym ze
stawu barkiem, kilkoma pogruchotanymi żebrami i niezliczoną liczbą
otarć, zadrapań i siniaków. W gruncie rzeczy szybko go poskładali z
powrotem i wycierpiał swoje, ale gdy kości się pozrastały jako jeden z
pierwszych wrócił do pracy. Co prawda niektórzy rzucili tak niewdzięczną
robotę w diabły i już nigdy nie chcieli nawet słyszeć o powrocie, ale
nikt ich nie winił. Zethar też zmieniłby zawód, gdyby wiedział na pewno,
że nadaje się do czegokolwiek innego. Właściwie to nawet lubił ocierać
się o śmierć. Jednakże świadomość, że wtedy tak duża grupa ludzi z
ledwością dała radę, nie nastrajała go pozytywnie do pomysłu
archeolożki. Wtedy nie był zdany tylko na siebie i choć dobrze wiedział,
że tamto polowanie dałoby się poprowadzić inaczej i być może ograniczyć
straty, nie był pewien ile zdziałałby w pojedynkę. A teraz był sam. Co
prawda był o kilka lat starszy i bardziej doświadczony niż wtedy, gdy
przez głupi błąd o mało co nie dał się zabić, a także lepszy, mądrzejszy
i bardziej świadomy czekających zagrożeń, ale nie oznaczało to, że
chciał się zgodzić.
Nie był
jednak wzorem osoby obdarzonej darem zdrowego rozsądku czy chociażby
prawidłowo funkcjonującego instynktu samozachowawczego. Mógł nie chcieć
brać udziału w samobójczej misji, a równocześnie bardzo pragnąć się
zgodzić. Chociażby przez wzgląd na czekające go wyzwania. Wroniec - ten
wariat, któremu zrzuca się na łeb wszystkie najcięższe roboty, bo i tak
się wybroni - mógł jeszcze bardziej zapracować na swoją chwiejną
reputację człowieka, który przez większość czasu wie co robi i robi to
dobrze. Nie chciał jednak wchodzić w to sam, a wątpił, by ktokolwiek z
branży, mając w pamięci długo niezabliźniającą się po incydencie z
gryfem ranę, która wpłynęła na wszystkich pracujących w zawodzie,
zechciał powtórki z podobnych wydarzeń. Tylko Czarnowron mógł być na
tyle głupim i szalonym, by chociaż rozważać udział w takim zleceniu. On -
w przeciwieństwie do innych - nie tracił niczego. Nie miał rodziny,
która miałaby go opłakiwać, nie miał majątku. Nie miał absolutnie nic i
niczego w życiu nie dokonał. Nawet Persivall nie był od niego zależny i
Zethar często odnosił wrażenie, że ptak radziłby sobie lepiej, gdyby żył
na własny rachunek i bez konieczności pilnowania swojego człowieka.
Prawdę powiedziawszy życia też mu szkoda nie było, bo i tak umierał.
Mając do wyboru długą i męczącą śmierć w samotności, a błyskawicznie
rozszarpanie przez smoka w zasadzie mógł tylko wyświadczyć sobie
przysługę i skrócić cierpienia. Tak samo jak ukręca się łeb choremu
zwierzęciu, jeśli wiadomym jest, że już nie wydobrzeje. W zasadzie zgoda
na zlecenie równała się aktowi łaski.
- Masz szczęście - zaczął, gdy Andromeda zbierała się już do wyjścia.
Jej przygarbionych ramion i wbitego w podłogę spojrzenia nie dało się
pomylić z niczym innym. Kobieta czuła się beznadziejnie pokonana.
- Niby gdzie tu szczęście? - spytała, nawet na niego nie patrząc.
Położyła już nawet dłoń na klamce, chcąc opuścić jego mieszkanie i
najpewniej nigdy nie wrócić. Może nawet zupełnie wymazać z pamięci
istnienie kogoś takiego jak on i całego tego syfu.
- Nie znam żadnego i n n e g o wariata, który zapolowałby sam na hydrę.
- odparł, wyraźnie akcentując swoje czwarte słowo. - A ten, który może
ci pomóc, ma białego ptaka i tak się składa, że niewiele poza tym.
- Czyli jednak się zgadzasz? - Andromeda błyskawicznie się do niego
odwróciła. Nadziei bijącej z jej postawy Zethar nawet nie potrafił
opisać w prostych słowach, a nigdy nie był mistrzem w tworzeniu metafor.
Dał więc sobie spokój na rzecz kiwnięcia głową na zgodę.
- Jak już ginąć, to z hukiem. - stwierdził, siląc się na
entuzjastyczny ton. Zmarszczone brwi kobiety i grymas na jej twarzy
uświadomiły mu, że nie powinien więcej tego próbować.
- Zaraz tam ,,ginąć"... - Valen odprowadziła go wzrokiem, gdy wstał i
lawirując wśród bałaganu, przeszedł na drugą stronę pokoju i zatrzymał
się przed stosem nierówno ustawionych książek. Gestem polecił jej, żeby
jednak usiadła na fotelu. Tym razem musiał się przygotować i miało mu to
zająć dłuższą chwilę.
-
Zlecasz mi pozbycie się hydry, nawet nie wiedząc o co prosisz. Mało
tego, nadal nie mogę uwierzyć, że jestem tak głupi, żeby na to iść. Ale
wiesz co? To samobójstwo, które ma plusy. Zginiemy z łap gatunku tak
rzadkiego, że uznawanego za dawno wymarły i mityczny.
- I to ma być plus? - Zethar nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że
Andromeda się skrzywiła. Coś w jej tonie głosu podpowiedziało mu, że
właśnie tak było. - Nie masz planu, który zakłada, że wszyscy albo
prawie wszyscy dobrzy przeżyją?
- Po pierwsze: nie mam żadnego planu. Nawet nie wiem od czego zacząć. A
po drugie: kto tu jest tym dobrym? - spytał Sethabell, równocześnie do
tego przebiegając palcami po zakurzonych grzbietach książek w
poszukiwaniu interesującego go tytułu. Musiał odświeżyć sobie pamięć, bo
ze swoim obecnym stanem wiedzy nawet nie był pewien istnienia jakiegoś
sposobu na pozbycie się hydry. Jeśli takowy istniał, zgromadzone na
potrzeby jego pracy, książki na pewno znały odpowiedź.
- My jesteśmy dobrzy, a gad jest zły - oświadczyła z pełnym
przekonaniem Andromeda. Skrzypnęły sprężyny w fotelu, więc kobieta znowu
zajęła w nim miejsce. - To przecież oczywiste.
Sethabell wyprostował się jak struna i odwrócił na pięcie, żeby
przyjrzeć się swojej klientce bardzo, bardzo uważnie, tak jak ogląda się
tylko rzadki gatunek motyla albo człowieka, który powiedział czy zrobił
coś tak niesamowicie głupiego, że wymaga to sprawdzenia czy ów człowiek
rzeczywiście jest przy zdrowych zmysłach. Chwilę później w jego oczach
błysnęło całkowite rozbawienie, a sam mężczyzna zatrząsł się od
zgrzytliwego śmiechu. Zbyt rzadko się śmiał, by dźwięk ten wybrzmiał w
jego gardle naturalnie i nie był zbyt przyjemny dla ucha. Kręcąc z
niedowierzaniem głową, zostawił bezużyteczny stosik książek,
koncentrując uwagę na krzywym regale i ułożonych tam tytułach. Śmiałby
się pewnie dalej i znacznie głośniej, gdyby nie to, że wielki,
zielonkawy siniec rozlewający się na jego boku był przeciwny podobnemu
okazywaniu emocji. Setha skrzywił się jednak dopiero, gdy Andromeda nie
mogła dojrzeć wyrazu jego twarzy i z najwyższym trudem stłumił odruch
chociażby muśnięcia palcami bolącego miejsca. Nie miałby tego problemu,
gdyby archespor nie rzucił nim z samego rana o stolik. Nie zamierzał
jednak mówić o tym jego zleceniodawczyni, bo mogłaby przestać uważać go
za w miarę pewne rozwiązanie jej problemów. Wolał uchodzić za człowieka w
szczytowej formie. Znowu parsknął śmiechem, tym razem ostrożniej i
ciszej.
- No co? - w
głosie kobiety zabrzmiał wyzywający ton. Nie spodobało jej się tak
oczywiste i nieskrywane wyśmianie. Zwłaszcza, że nie wiedziała dlaczego
jej odpowiedź spotkała się z taką reakcją człowieka, który najwyraźniej
nie miał w zwyczaju się śmiać.
- Jesteśmy dobrzy, bo...? To za sprawą ludzi hydra skazana jest na
życie w grobowcu. My przykuliśmy ją do tego miejsca prawdopodobnie na
zawsze. Sama z siebie nie wychyla łba na zewnątrz i nie atakuje
wszystkiego co popadnie, bo nie odczuwa takiej potrzeby. A pewnie
mogłaby patrząc na to, że kamienne mury nie są ani naturalnym, ani
zdrowym środowiskiem. To zwierzę nie je, ani nie pije, bo nie ma jak.
Bogowie trzymają je przy życiu na siłę za sprawą głupiej decyzji
jakiegoś człowieka. A my chcemy ją zabić tylko dlatego, że jest w złym
miejscu i czasie. Z jednej strony robimy jej przysługę. Z drugiej nie
zrobilibyśmy tego, gdybyśmy nie mieli interesu. Więc odpowiedz mi
jeszcze raz: Kto tu jest tym dobrym?
Zdjął z półki jeden z dość cienkich tomików zatytułowany
,,Smokopodobne" i rzucił go na zagracony blat stołu. Andromeda nie
odpowiedziała mu od razu, chociaż sięgnęła po książkę i przekartkowała
ją pobieżnie. Zacisnęła usta w wąską kreskę, zastanawiając się nad jakąś
kwestią. Nie musiała zgadzać się z Bellem, ani rozumieć dlaczego wziął
stronę bestii. W zasadzie Wroniec nie uważał, by zupełnie i w całości
pojmowała jak działa świat łowców i potworów. Tutaj nigdy nie chodziło
tylko o mordowanie się nawzajem, ale w ogóle mało ludzi zdawało sobie z
tego sprawę. ,,Zabijam demony" przekonywało zawsze zgoła bardziej niż
,,Dbam o to, żeby znany wam świat trzymał się w ryzach". Kobieta
odezwała się dopiero wtedy, gdy Zethar znalazł drugą książkę o wiele
mówiącym tytule ,,Smoki i drakonidy" i przysiadł na blacie w kuchni,
chcąc zabrać się za lekturę.
- My naprawdę musimy się jej pozbyć. Nie ma innego wyjścia -
powiedziała, jakby chciała przekonać zarówno Czarnowrona jak i siebie.
Nie musiała - Bell nie miewał dylematów moralnych w kwestii jego roboty,
a ona znała swoją sytuację lepiej niż ktokolwiek. Żaden z nich nie
potrzebował przypomnienia, że to jedyne sensowne rozwiązanie, a mimo to,
gdy słowa zostały wypowiedziane na głos zawisły ciężko w powietrzu,
mocno zagęszczając i tak pełną dymu z cygara atmosferę.
- I się jej pozbędziemy. - odpowiedział niechętnie Setha po dłuższej
chwili ciszy. Przez Valen musiał na nowo przemyśleć swoje stanowisko w
tej sprawie i średnio mu się to spodobało. Zwłaszcza, że doszedł do
identycznych wniosków, co wcześniej, więc w gruncie rzeczy stracił tylko
kilka minut czasu. - Zawsze jestem tym złym. Taki styl życia.
Niedługo później przeczytał już wszystko, co chociażby nawiązywało do
hydr. Część informacji pamiętał aż zaskakująco dobrze, inne tylko
kojarzył, ale nie znalazł żadnej wzmianki o czymś, czego nie wziąłby
wcześniej pod uwagę. Znany i przetestowany sposób gwarantujący całkowite
przeżycie najwyraźniej nigdy nie istniał. Trzeba będzie improwizować... Prawdę
powiedziawszy czuł, że wszystko co wiedział i pamiętał ze szkolenia to
nadal za mało. Hydry, jak słusznie wspomniał, uchodziły za gatunek
mityczny, więc siłą rzeczy nikt nie wiedział o nich zbyt wiele. Nie były
tak powszechne jak psy, więc trudno było je przebadać, wciągnąć w
bestiariusze i jeszcze potwierdzić prawdziwość zawartych tam danych.
Większość informacji pochodziła więc głównie z legend i podań ludzi,
którzy żyli na świecie na długo przed powstaniem pierwszych osad pośród
morderczych piachów Nowego Świata i na bardzo długo przed stworzeniem
Kemetu.
Wroniec potarł
dłońmi twarz, próbując przegonić zmęczenie i rozmasował zesztywniałe od
pochylania się nad tekstem mięśnie karku, krzywiąc się przy tym
paskudnie. Archespor dał mu w kość znacznie bardziej niż tego chciał, a
jego organizm dochodził do siebie wolniej niż powinien.
- Mamy cokolwiek? - spytała Valen. Jej informacje zawarte w książkach
Zethara mówiły jeszcze mniej. Mimo wszystko starała się, chociaż Bell,
zwykle niedbający szczególnie o porządek, zdziwił się, gdy usiadła po
turecku na fotelu. Przez chwilę wyglądała jak wyjątkowo duże i zdrowo
zaokrąglone tu i ówdzie (nawet ktoś pokroju Sethabella doceniał takie
detale) dziecko.
-
Niespecjalnie... - przyznał obojętnie, bezwiednie pocierając palcem
jeden z akapitów, jakby samym gestem mógł sprawić, że magicznie
przybędzie tekstu i odpowiedzi. Nie łudził się, że od tego spłynie na
niego gotowy plan, ale nie miał lepszych pomysłów.
- Wyglądasz... źle. - zaczęła ostrożnie Andromeda. - Może zrobisz sobie przerwę?
Bell podniósł wzrok znad książki i posłał jej spojrzenie spode łba.
Zamknął ,,Smoki i drakonidy" i odłożył je na bok, a potem wstał i
przeciągnął się.
- Nie potrzebuję przerwy - zbył ją - Potrzebuję kawy i planu.
- Ale...? - zaczęła.
Sethabell posłał jej swoje firmowe spojrzenie, więc zamilkła. I tak nie
mogła nic wskórać. Wroniec potrzebował snu i był gotowy go sobie
zapewnić, gdyby się nie pojawiła. Nawet jeśli przeszkodziła mu
nieświadomie nie powinna rościć sobie praw do sugerowania mu co dla
niego dobre i co powinien zrobić.
- Kawy? - spytał, w ostatniej chwili przypominając sobie o tym, że
właściwie wypadałoby tak postąpić, żeby nie wyjść na jeszcze gorszego
człowieka niż był w rzeczywistości. Po prostu nie miał teraz głowy do
uprzejmości, bo jego myśli w całości zaprzątał z wolna i niechętnie
rysujący się w tyle głowy zarys planu, który miał zapewnić jemu i
ludziom Valen jakiekolwiek szanse na przeżycie. Kawa miała mu tylko w
tym pomóc i dokończyć dzieła chorego i przemęczonego mózgu. Czy taki plan ma w ogóle szansę wypalić?
Andromeda
zmierzyła wzrokiem stos brudnych naczyń i stan kuchni. Wydęła policzki
jak niezadowolony przedszkolak, któremu ktoś podstawił pod nos talerz
pełen nienawidzonych brokułów i pokręciła głową.
- Nie, dziękuję.
- Całe szczęście. Musiałbym umyć ci szklankę. - Zethar wskazał głową zlew i uśmiechnął się krzywo.
Przygotowując pośpiesznie kawę nie potrafił pozbyć się wrażenia, że kobieta przygląda mu się badawczo.
- Zdaje się, że twój szef nie ma specjalnej ochoty na wynajem grupy łowców, co? - zagadnął, żeby czymś ją zająć.
- Nie sądzę, żeby w ogóle brał pod uwagę wynajem chociaż jednego. - przyznała Andromeda.
Setha zaryzykował spojrzenie przez ramię, by przekonać się, co robi
siedząca w jego ulubionym fotelu kobieta. Archeolożka nadal przeglądała
jedną z książek, wystukując wolną dłonią rytm na kolanie. Wyglądała na
równie zamyśloną co sam Czarnowron, choć w przeciwieństwie do niej, on
niezbyt się martwił. Jego reputacja i tak była bezpieczna, bo nikt przy
zdrowych zmysłach i mający względne pojęcie o temacie nie zarzucałby mu
tchórzostwa, gdyby zrezygnował ze zlecenia. Może raczej jedynie zacząłby
poważnie martwić się o jego zdrowie psychiczne, gdyby nagle popisał się
aż tak dużą dozą trzeźwej oceny sytuacji i rozsądku.
- Tak sądziłem. - skwitował, wlewając wrzątek do szklanki.
Kawę wypił szybko i raczej mało przejmując się tym, że nie dał jej
dostatecznie ostygnąć, by było to mądre posunięcie. Marnowanie czasu nie
było mu na rękę.
- Musimy
wybrać się do leża, bo stąd nic nie zdziałamy. - oświadczył, wymieniając
pusty magazynek w pistolecie na pełny (dla pewności zgarnął jeszcze dwa
inne).
Pozbierał kilka
mniej lub bardziej przydatnych przedmiotów, które w jego ocenie mogły
przesądzić o powodzeniu misji i tak przygotowany zatrzymał się pośrodku
pokoju. Włożył płaszcz i poprawił kapelusz, a potem machnął ręką na
Persivalla, gwiżdżąc przy tym charakterystycznie. Ptak zaskrzeczał w
proteście, ale poderwał się ze swojej grzędy i przysiadł na ręce Wrońca,
patrząc na niego z wyrzutem.
- Mnie też się nie chce nigdzie ruszać, Persi. Ale biznes to biznes. - wytłumaczył ptakowi - A ty, Valen, zbieraj się.
Kobieta podniosła się z fotela z szerokim uśmiechem.
- Nazwałeś go Persi? - spytała rozbawiona.
- Powiedziałem: zbieraj się, a nie pytaj o ptaka. - odpowiedział Zethar
nieprzyjemnie. Po chwili jednak uśmiechnął się nieco jednym kącikiem
ust. Bardzo lubił swojego latającego szczura. - Tak naprawdę nazwałem go
Persivall.
* * * * * * * * * * * *
Bell nienawidził pustyni jeszcze bardziej niż ludzi i swoich problemów.
Drobny, wszechobecny pył i kemetańskie upały rzadko spadające poniżej
czterdziestu stopni Celsjusza w mieście nie szczególnie mu
przeszkadzały. Czasem nawet nie zauważał ich obecności, bo też niezbyt
często opuszczał swoją norę, a jeśli to robił, zwykle nie były to pory
największych upałów. Poza tym, gdy wszyscy dookoła narzekali na
morderczy upał, jemu zdarzało się szczelniej owijać płaszczem, żeby nie
zmarznąć. Zupełnie inaczej sprawa miała się na pustyni, gdzie bez
ochrony budynków i kanałów z wodą biegnących wzdłuż ulic, gorąco mocno
dawało się we znaki nieprzyzwyczajonemu do takich warunków mężczyźnie.
Gorący wiatr, podobny do podmuchu suszarki, rozgrzał nawet twarz
Czarnowrona, barwiąc trupiobladą skórę na niezdrowo różowy rumieniec.
Bell właśnie w tym momencie pożałował, że nie przywykł do noszenia
jasnych ubrań, bo z pewnością byłoby mu łatwiej znieść trudne dla niego
warunki. W pewnym momencie miał nawet ochotę zerwać z głowy kapelusz,
wykręcić go w rękach i wykorzystać jako wachlarz, ale jedno spojrzenie
na resztę zgromadzonego towarzystwa - poza nim i Andromedą na miejsce
odkrycia podróżowało jeszcze czterech innych ludzi, odpowiedzialnych za
uzupełnienie uszczuplonego po spotkaniu z hydrą składu - skutecznie
odwiodło go od tego pomysłu. Tylko on tak kiepsko znosił podróż, bo na
reszcie ludzi nie robiło to większego wrażenia.
Ktoś raz na jakiś czas litościwie podawał mu butelkę z wodą, a ten,
chowając całą swoją dumę i godność, korzystał z okazji. Nigdy nie
opuszczał murów miasta na dłużej niż kilka minut. Wyprawa w głąb pustyni
przerastała możliwości podtrutego toksyną organizmu Czarnowrona, ale
nie miał zamiaru głośno się na to skarżyć. Zamiast tego zsunął się niżej
na fotelu, oparł podbródek na piersi i ściągnął kapelusz bardziej na
oczy, żeby ukryć rumieńce na policzkach przed wzrokiem reszty.
- Dobrze się czujesz? - usłyszał gdzieś z przodu głos Andromedy.
Pokazał jej uniesiony kciuk, darując sobie jakiekolwiek słowa. Zamknął
oczy, zdecydowany ograniczyć wszystkie czynności dopóki nie dotrą co
celu. Musiał przecież oszczędzać siły.
Andromeda? Jakoś to ogarniemy >.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz