18 września 2017

Od Marvela - Po-mo-cy

        Marv nigdy nie narzekał na fakt, że przyszło mu żyć w takim klimacie a nie innym. Co nie oznaczało, że zawsze to lubił. Były dni, w których lejący się z nieba żar doprowadzał go do szewskiej pasji. Właśnie takie jak ten, w którym poczciwa (i zapewne starsza od niego) klimatyzacja w mieszkaniu Eli'a nagle postanowiła odmówić posłuszeństwa. Chłopak początkowo dzielnie ignorował zaduch, skupiając się na książce, ale gdy już piątą stronę ozdobiła kropla potu, zdecydował się sprawdzić, czy jego brat ma lepszą cierpliwość. Nie miał - Eliah już od jakiegoś czasu siedział na podłodze w małym salonie, grzebiąc we wnętrznościach starego wentylatora. Po kilku nieudanych próbach zakończenia buntu maszyn, dwójka Cutterwicków zgodnie uznała, że dzisiaj powinni spędzić resztę dnia na zewnątrz, gdzie - ironicznie - było chłodniej. Tak więc Drozd udał się po narzędzia, a Marvie do parku.
  Chcąc czy nie, czytanie odpadało - Marvel nigdy nie potrafił skupić się na książce w miejscach publicznych. Nie żeby był introwertykiem, bo dosyć często włóczył się bez powodu po mieście. Tu raczej chodziło o trudność w wykonywaniu dwóch czynności jednocześnie: gdy czytał, zapominał o telepatii. Gdy zapominał o telepatii, słyszał myśli co trzeciej osoby przechodzącej obok niego, najczęściej dręczonej silnymi emocjami. To tak, jakby ktoś przechodząc obok ciebie wydarł ci się nad uchem ,,Cholerna szmata!" i poszedł dalej, jak gdyby nigdy nic. Było to wyjątkowo irytujące, a czasem nawet przypominało oglądanie słabego horroru, gdzie moment napięcia skutecznie psuła wyskakująca z niczego kukła w towarzystwie wrzasku. Podobnie w takiejże sytuacji, Marvie wciągnięty w fascynującą historię nagle zapominał o całym świecie i każda przypadkowa, głośniejsza cudza myśl sprawiała, że podskakiwał na swoim miejscu w nagłym lęku, niemal natychmiast zastępowanym poczuciem rosnącej frustracji. Jednak zwracanie ludziom uwagi wydawało się wyjściem irracjonalnym. ,,Mogłaby pani ciszej myśleć? Próbuję czytać." jak na uprzejmą uwagę brzmiało wręcz komicznie. Nie wspominając o tym, że pewnie przyprawiłby ową panią o zawał odzywając się bezpośrednio w jej umyśle.
  Tak więc zamiast książki zdecydował się wziąć ze sobą starą MP3-ójkę, parę słuchawek dousznych (Zgubiłem te czerwone. Wspaniale.) i drobne. W drodze do parku po namyśle wstąpił do piekarni i kupił suchego precla. Tak opatrzony, dotarł na brzeg stawu, gdzie zajął uklepane wręcz miejsce na trawie, wypatrując kaczek.
  Jak zwykle, długo czekać nie musiał. Parkowe ptactwo po wielu latach dokarmiania przez dzieciaki chyba wyewoluowało z pół-dzikiego w pół-i-ćwierć-udomowione. Widząc kogokolwiek z jedzeniem choćby i na chodniku niedaleko brzegu, zapominały chyba jak natura kazała im się odżywiać i dawały przed publicznością taki koncert życzeń, że żal nie było im czegoś rzucić. Marvel doskonale wiedział, iż daje się naciągnąć nikomu innemu, jak piątce nibybiednych bezdomnych, którzy równie dobrze mogliby pójść legalnie zarobić. W żaden sposób mu to jednak nie przeszkadzało. Lubił te kaczki. Parkowe wrony i wróble również.
  Głodne ptaszyska podpłynęły powoli w jego stronę, jak zwykle wcale na niego patrząc, jakby tylko zupełnym przypadkiem ruszyły w jego kierunku. Gdy na taflę wody spadł pierwszy kawałek precla, rozpoczęła się między nimi niema walka na siłę woli. Trwała ona jednak tylko sekundę, niezauważalną dla normalnego nastolatka, po której ta najbliżej przysunęła się szybko do zdobyczy i połknęła ją z zadowoleniem. Niedługo potem ptaki już zupełnie przestały się przejmować pozorami. Aż do momentu, w którym...
  - Ach, mały pan Cutterwick!
  Kaczki rozpierzchły się unosząc lekko skrzydła i obserwowały dobrego małego i głośnego dużego człowieka z bezpiecznej odległości. Chłopak westchnął w myślach i spojrzał do góry na swoją sąsiadkę, pauzując ,,Dropping Out Of School". Zmusił się do uśmiechu.
  - Jak ci mija dzień? - zapytała pani Khoen.
  Domyśl się, przeszło chłopakowi przez myśl. Z reguły nie bywał złośliwy, ale gdyby mógł się otwarcie odzywać, sąsiadka Cutterwicków na pewno nie byłaby już dla niego taka miła. Nie lubił pani Khoen z dwóch konkretnych powodów. Pierwszym była ta wymuszona grzeczność. W końcu po co pytać NIEMOWĘ o opis swojego dnia? Doskonale wiedziała, że chłopak nie potrafi mówić, ale mimo tego nie siliła się na znajomość migowego, dalej zadając pytania, na które nie potrzebowała wcale odpowiedzi. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby usilnie próbowała sobie zjednać Vela, równocześnie dawkując jego prawnemu opiekunowi cały swój dzienny zasób jadu. Brzmiało to dosyć dwubiegunowo, kiedy młodszemu Cutterwickowi mówiła przesłodzone ,,Dzień dobry", a sekundę później starszemu groziła policją za - zmyślone - zakłócanie ciszy nocnej. Marvel jasno z jej zachowania odczytywał, że uważa go za głupiego, więc jedynie utrzymywał ją w tej fałszywej świadomości, jakoby jej nieudolne sztuczki na niego działały.
  Drugi z powodów wiązał się z jego początkami ustatkowywania się w Kemecie. Dosyć niedługo po tym, jak Eliah zdobył prawo opieki nad Siódemką, do drzwi jego mieszkania z niczego zapukała policja i przedstawiciel opieki społecznej. Wezwał ich oczywiście nie kto inny niż pani Khoen, zaraz po tym, gdy przypadkiem zobaczyła na ramieniu Marviego świeży ślad po oparzeniu. Doskonale świadoma faktu, że mieszka naprzeciwko kryminalisty, szybko połączyła wątki i ruszyła na pomoc ,,bezbronnej, maltretowanej sierocie". Chłopak, jakby nie było nadal poszukiwany przez Exeltec, niemal dostał ataku paniki. Na całe szczęście, to nie było już pierwsze jej wezwanie w sprawie Drozda i jego ,,podejrzanego zachowania", toteż policjanci uwierzyli w wersję wydarzeń Cutterwicka, wedle której Marvel oparzył się rączką patelni. Oczywiście po zamknięciu za nimi drzwi mężczyzna wyglądał, jakby miał go zaraz trafić szlag.
  Pani Khoen nie kojarzyła się więc Marviemu z niczym przyjemnym. Uśmiechanie się do niej przywodziło mu na myśl uśmiechanie się do wyjątkowo paskudnej ropuchy. I strasznie z tym porównaniem nie odbiegał od rzeczywistości.
  - Dobrze się czujesz? - jakby na potwierdzenie jego poprzednich przemyśleń, kobieta zadała następne pytanie, również ze zbyt otwartą możliwością odpowiedzi, by mogło wystarczyć potaknięcie głową.
  Cutterwick więc wzruszył tylko ramionami, po migowemu narzekając na upał. Khoen pokiwała powoli głową, jakby wszystko zrozumiała.
  - Nie potrzebujesz czegoś? - pokręcił głową. - Wiesz, jakby co zawsze jestem kilka kroków obok. Słyszałam, że w kilku mieszkaniach wysiadło ogrzewanie i klimatyzacja...
  Oho. Zaczyna się.
  - ... w pokoju Nicka - pamiętasz, opowiadałam ci o nim - dalej nic nie ma. Jak chcesz, to zawsze możesz tam zamieszkać na kilka dni. Eliah na pewno sobie bez ciebie poradzi, w końcu to dorosły... odpowiedzialny facet - te słowa ciężko przeszły jej przez gardło.
  Chłopak wyczuwając, że zbliża się niebezpieczeństwo, zaczął nieco gwałtowniej gestykulować rękoma, przy okazji kręcąc z uśmiechem głową. Kobieta jednak wydawała się to skutecznie ignorować.
  Całą sytuację z boku obserwował ciemnowłosy mężczyzna w znoszonej bluzie. Południowa warta w parku nigdy nie należała do ciężkich zadań, tak więc pozwolił sobie na nieco rozluźnienia - zdjęta z dolnej części twarzy przyłbica wystawała z szerokiej kieszeni, a broń zostawił na komisariacie, by nie wywoływać zbytniej sensacji. Już z własnymi implantami czuł się wyjątkowo pewnie. Oparty o drzewo niedaleko chodnika, z pewnym rozbawieniem przyglądał się całej scenie. Nie słyszał całej rozmowy, ale Zdążył już załapać, że dzieciak jest niemową, a jego podejrzanie starsza ,,znajoma" chyba zaczyna mu się już nastręczać. W pewnym momencie, gdy Marvie już wstał, zauważył nieznajomego pod ramieniem dręczycielki. Mężczyzna uniósł pytająco brew, na co chłopak wypowiedział ustami bezgłośne ,,PO-MO-CY". Strażnik ruszył więc w ich kierunku. Zagadana kobieta zauważyła go dopiero, gdy trącił ją uprzejmie w ramię. Pani Khoen obejrzała się na niego z najwyższym oburzeniem.
  - Jakiś problem? - zapytał mężczyzna. Dopiero teraz Marvie dostrzegł, że był cyborgiem - z prawego rękawa bluzy wystawała mechaniczna dłoń. Jego sąsiadka również to zauważyła i najwyraźniej brzydziła się modernizowanymi stróżami prawa równie mocno, co kryminalistami.
  - A kim pan jest, jeśli można zapytać? - prychnęła ostentacyjnie.
  - Ra'as Ezra, strażnik - przedstawił się krótko unosząc jedną brew. Jego twarz wyrażała ten sam stoicki spokój, chociaż chłopak mógłby dać głowę, że już wyrobił sobie zdanie o swojej rozmówczyni.
  - Strażnik? Nie wygląda pan... - powiedziała Khoen, otwarcie lustrując go wzrokiem.
  - Oczywiście, że nie wyglądam - przerwał jej Ra'as. - Mogę wiedzieć, co tu się dzieje?
  - Tutaj? Nic, nic, proszę pana - uśmiechnęła się szeroko. - Rozmawiam tylko z panem Cutterwickiem.
  Ezra zmrużył oczy słysząc nazwisko Marva. Chłopaka nagle przeszło nieprzyjemne przeczucie.
  - Czy aby na pewno to tylko rozmowa? - upewnił się strażnik. - Pan Cutterwick wygląda, jakby prosił o pomoc.
  - Och, to wymachiwanie rękami? To tylko migowy...
  - Zna pani migowy? Bo ja tak.
  Kobieta umilkła nagle. Jej oczy pociemniały, jakby obsunęła jej się z twarzy uśmiechnięta maska.
  - Proszę nie dręczyć ludzi, zwłaszcza nieletnich - kontynuował Ra'as, doskonale wiedząc, że wygrał.
  - Ależ ja nikogo...
  - W moich oczach wygląda to tak, jakby atakowała pani nastolatka, na dodatek niemowę. To trochę dwuznaczna sytuacja, nie uważa pani? Jakiś przechodzień mógłby to poczytać jeszcze bardziej radykalnie. Dla własnego dobra, proszę się oddalić i zostawić chłopaka w spokoju, zanim ktoś wezwie mniej wyrozumiałego strażnika lub policjanta.
  Pani Khoen ścisnęła usta w cienką kreskę. Po chwili w końcu odwróciła się bez słowa i odeszła. Gdy tylko oddaliła się na odpowiednią odległość, kaczki wróciły do Marvela, patrząc z utęsknieniem na pozostałą część precla. Chłopak odetchnął z ulgą i z uśmiechem podziękował Ra'asowi po migowemu. Mężczyzna skrzywił się lekko.
  - Właściwie to kłamałem - przyznał. - Nie znam migowego.
  Siódemka zamrugał kilka razy, po czym wzruszył ramionami i usiadł z powrotem na trawie. Rzucił kolejne okruchy na taflę wody, ku wielkiej radości nibygłodnych kaczek. Ezra, nie doczekawszy się żadnej formy odpowiedzi, niedługo potem także usiadł, utrzymując bezpieczną odległość metra. Chłopak zmrużył podejrzliwie oczy, nawet nie ukrywając, że zachowanie strażnika zaczęło go niepokoić. Ale Ra'as miał jeszcze jedną gryzącą go sprawę...
  - Więc... - zaczął. - To przypadek, czy faktycznie jesteś spokrewniony z Drozdem?
  Marvie zbladł, jeśli tylko było to jeszcze możliwe przy jego karnacji. Znał tylko kilka osób nazywających Eli'a ,,Drozdem". Jedną z nich był Rychlik, pozostali z reguły raczej Cutterwicka nie lubili. Miejskiego strażnika jakoś nie potrafił racjonalnie przypisać do tej samej grupy co Sully'ego. Ra'as bez wątpienia zauważył reakcję Marva, a nawet jeśli przeoczył wyraz jego twarzy, to na pewno dostrzegł jak mimowolnie chłopak się odsunął.
  - Nie martw się - machnął ręką. - Nie zamierzam ci nic zrobić. Wbrew pozorom, faktycznie mam odznakę strażnika i mój regulamin raczej zabrania robienia sceny w środku dnia w miejscu publicznym.
  ~ Jakoś mnie to wcale nie uspokoiło ~ odpowiedział Marvel porzucając pozory.
  Ezra drgnął lekko, naturalnie reagując na pierwszy kontakt z telepatią. Spojrzał na Cutterwicka z lekkim uśmiechem, jakby właśnie potwierdził jego przypuszczenia.
  - No proszę - powiedział. - Sprytnie ukrywasz mutację.
  Chłopak naburmuszył się lekko, słysząc wyraźną kpinę.
  ~ Nie zamierzasz tego komuś... zgłosić? ~ zapytał dla pewności.
  - I narobić kłopotów i tak wystarczająco problematycznemu nastolatkowi? Wierz mi lub nie, ale mam lepsze zajęcia.
  Zapadła chwila ciszy. Zarówno mentalnej jak i tej fizycznej. Vel rzucił kaczkom kilka kawałków precla.
  ~ Dzięki za pomoc ~ powiedział w końcu.

Reeeedieeee, w końcu dorwałam Ra'asa :3

9 września 2017

Od Sethabella - Mordercza stokrotka

     Malutkie, wręcz klaustrofobiczne i do tego bardzo zagracone mieszkanko rzadko miało okazję gościć kogokolwiek. Może właśnie dlatego było aż tak brudne, a jego właściciel nie czuł się w obowiązku choćby zetrzeć zalegającego wszędzie kurzu. W ten właśnie sposób przyprawił on starszą kobietę, która go odwiedziła o pełen niesmaku, czy też nieco trafniej - obrzydzenia grymas na twarzy. Trudno się dziwić, gdyż w dwupokojowym mieszkanku od bardzo dawna nie widać było ani śladu sprzątania, ani (coraz bardziej potrzebnego) remontu.
     W zasadzie to mieszkanko było zwyczajną ruiną omyłkowo rzuconą pomiędzy porządne mieszkania w jednym z nowszych kemetańskich wieżowców. Z każdej strony otoczone błyszczącymi i pachnącymi domami zwyczajnych ludzi o odmiennej, lecz zawsze dobrej historii zdawało się ginąć i dusić we wszechobecnym dookoła świetle. Otoczone nieprzebranymi wspomnieniami, śmiechem dzieci i mruczeniem kota wtulającego się w pogodną staruszkę zdawało się być jeszcze bardziej parszywe i brzydkie. Kurczyło się w sobie coraz bardziej i bardziej, jak gdyby mogło pewnego dnia zniknąć zupełnie, a tłocząca się w nim ciemność gęstniała, z zazdrością zerkając na wszystko co działo się poza obrębem więżących jej czterech ścian. Mieszkanie było dokładnie takie jaki był jego właściciel - stanowiło czarną, nieprzyjemną skazę; cień w pełnym słońca i dostatku dziele Systemu.

     Jednak jakkolwiek źle nie prezentowałoby się z zewnątrz w środku było jeszcze gorzej. Jeden z pokoi stanowiła łazienka, w której miejsca wystarczało tylko na to, by stanąć po środku i obrócić się dookoła, w miarę możliwości nie rozkładając zbyt szeroko ramion, by czasem o coś nie zawadzić. Pęknięte przez środek, wyszczerbione lustro krzywo wiszące na pojedynczym kołku ponad niezbyt ładną, zżółkłą umywalką już dawno temu przestało wiernie oddawać odbicie otoczenia, a obraz w nim zmętniał od nieprzeliczonych kropel wody ściekających po gładkiej powierzchni z cieknącego bojlera. Niegdyś błękitna, teraz już zgniło brunatna, poczerniała fuga pomiędzy płytkami także nie zachęcała do przebywania w tym miejscu dłużej niż było to absolutnie konieczne. Drugi z pokojów, który był natomiast jednocześnie salonem, pokojem gościnnym, kuchnią, jadalnią i sypialnią. Efektu kompletnego zniszczenia dodawało stare, podziurawione już linoleum, pod którym widać było goły beton, a które właściciel nieco nieudolnie starał się przykryć poplamionym, brązowym dywanem. W kącie pod sufitem spłowiała już, szara tapeta odchodziła ze ściany i było pewne, że ciemne plamy na niej są niczym innym jak grzybem, który w najlepsze rozwijał się w idealnych ku temu warunkach. Gdzieniegdzie podarła się już, ukazując turkusową farbę, którą pierwotnie pokryto ściany. Jednak to nie ogólny stan mieszkania przerażał najbardziej choć bez wątpienia przyprawiał niejednego o gęsią skórkę. Meble były jeszcze w stosunkowo dobrym stanie, choć każdy z nich prezentował inny kolor i styl, zupełnie jakby zostały znalezione i przyniesione w zupełnie przypadkowy sposób i z osobna. Niestety właśnie tak było. W zlewie od tygodnia piętrzył się stos brudnych naczyń. Zapomnianych, bo właściciel tego przybytku regularnie ignorował fakt, że zaczyna mu brakować czystych szklanek i talerzy. Skopana w nocy kołdra smętnie zwisała z łóżka, dotrzymując towarzystwa zbyt ubitej poduszce. Zalegające wszędzie warstwy kurzu od których poszarzały nawet i na wpół zasłonięte firany nadawały pokojowi wrażenia, jakby ktoś bardzo dawno temu opuścił mieszkanie w pośpiechu i już nigdy do niego nie wrócił. Mimo tego wszechobecne białe pióra, statywy z probówkami, książki i tony przeróżnych notatek jasno dawały znać, iż ktoś w tym zapomnianym przez Bogów miejscu nadal żył. Przy uginającym się pod ciężarem niepotrzebnych rzeczy stole stały cztery nadgryzione zębem czasu krzesła.
     Na oparciu jednego z nich przysiadł duży biały ptak. To właśnie jego szpony znacząco przyczyniły się do tego, że krzesła pokryły się siatką żłobień. Teraz także, starym zwyczajem, kurczowo trzymał się swojego ulubionego miejsca i zerkał na dwójkę zasiadających przy stole ludzi. Przysłuchiwał się wypowiadanym słowom z uwagą, nie było więc wątpliwości, że czuje się on pełnoprawnym uczestnikiem wydarzeń rozgrywających się tej godnej pożałowania scenerii.
     Na prawo od dumnego ptaka siedział jego właściciel - Zethar Sethabell. Mężczyzna trzymał w palcach zakorkowaną probówkę wypełnioną do połowy smolistą cieczą i niespiesznym ruchem przelewał zawartość z jednej strony naczynia na drugą. Wzrok miał utkwiony w jednej z najświeższych notatek i nawet nie zauważył, że spod kapelusza uwolniło się pojedyncze pasemko włosów, które spadło mu na czoło. Zapisek mówił o nowych sposobach ograniczenia negatywnego wpływu toksyny na organizm człowieka. Wroniec bezwiednie podparł dłonią czoło jak zawsze, gdy zastanawiał się nad czymś. To, co zapisał ledwie parę godzin wcześniej było niebezpieczne i zbyt ryzykowne, by resztka instynktu samozachowawczego mężczyzny pozwoliła mu na przeprowadzenie testów, co nie oznaczało, iż nie mógł on rozważać plusów i minusów takiego przedsięwzięcia.
     - Przepraszam, czy pan mnie w ogóle słucha?
     Zarówno wzrok Persivalla jak i Zethara natychmiast skierował się w stronę gościa. Krzesło naprzeciw Sethy zajmowała kobieta w podeszłym wieku. Była bardzo zadbaną osobą, więc Bell z miejsca zaklasyfikował ją do tych wszystkich dystyngowanych, obrzydliwie bogatych dam, które nigdy nie skalały dłoni pracą. Właśnie te idealne, pozbawione skaz dłonie o długich i starannie pomalowanych paznokciach powiedziały mu dokładnie czego powinien się spodziewać. Ponadto fryzura kobiety także wyglądała jak efekt wielu godzin pracy co najmniej dwóch ludzi. Nie była to może ostatnio bardzo modna wymyślna konstrukcja, dzięki której kobiety stawały się karykaturalnymi wersjami potworów z którymi zwykle mierzył się Sethabell, lecz daleko jej było do zwyczajnych fryzur. Każdy starannie skręcony lok na jej głowie zdawał się mieć własne i niezmienne miejsce. Tą samą perfekcję można było przypisać bardzo eleganckiej sukience kobiety. Twarz natomiast już tak doskonała nie była, bo żadne pieniądze nie były w stanie powstrzymać upływu czasu. Kobieta mimo wszystko starała się jednak zatrzymać uciekającą młodość.
     - Nie. - przyznał otwarcie, gdy już otaksował kobietę wzrokiem jakby widział ją po raz pierwszy w życiu, a nie wpuścił do swojego mieszkania parę minut wcześniej - Nie słucham.
     Kobieta westchnęła aż nazbyt ostentacyjnie i wymamrotała coś o braku kultury osobistej czy jakichkolwiek manier.
     Sethabell musiał znieść to z kamienną twarzą, choć z przyjemnością uświadomiłby kobietę, że mamrotanie do siebie w obecności kogoś, kogo zmysły na przestrzeni lat dostroiły się do nieludzkiej skali także nie jest przejawem grzeczności. Kobieta pachniała łatwym pieniądzem, a on potrzebował funduszy do swoich badań. Nie był jedynym wykwalifikowanym specjalistą w swojej dziedzinie w tym mieście, więc ostatnie czego potrzebował było, by potencjalna pracodawczyni poszła poszukać pomocy u konkurencji.
     - A więc, jak już mówiłam - podjęła znowu z wyraźną przyganą i uraczyła Wrońca tak nieprzychylnym spojrzeniem, że nie potrafił zdobyć się na to, by uszanować jej starania i rzeczywiście się tym przejąć. Zbyt go to bawiło. - w moim domu coś się zalęgło.
     - Coś? - spytał Bell, unosząc przy tym jedną brew - To chyba nie jest zbyt dokładny opis. Równie dobrze może chodzić o kolonię mrówek, szczura lub dzikiego lokatora.
     Kobieta spojrzała na niego takim wzrokiem jakby właśnie zbliżał się do granicy, której dla własnego dobra przekraczać nie powinien. Zdawało się, że nie przywykła by ktokolwiek miał czelność nie traktować jej z należytą powagą. Inna sprawa, że dla Sethabella była jedynie kolejną z pustych dam, które - choć w większości bardziej wykształcone od niego - nie mogły pochwalić się szeroką i rozległą wiedzą ani tym bardziej jakimkolwiek doświadczeniem. Dyplomy z uczelni nie zawsze świadczyły o inteligencji.
     - Nie mam obowiązku się domyślać. - dodał, odkładając na stół probówkę i unosząc ręce w fałszywym geście kapitulacji. Szybko je jednak opuścił i chwycił w palce jedną z notatek. - W tym fachu liczy się konkretna informacja.
     - Gdybym miała problemy tego typu zapewne zwróciłabym się o pomoc do odpowiednich służb. - zauważyła - Ponieważ jednak jestem tutaj, naturalnie mam problem innego rodzaju i pan jest zobowiązany go rozwiązać.
    - A kto tak mówi? - Sethabell parsknął niezbyt przyjemnym śmiechem i rozprostował zwijaną dotychczas notatkę, by po chwili znów zrolować ją w palcach - To wolny zawód.
    Kobieta zmrużyła podejrzliwie oczy i nachyliła się nieco w stronę swojego rozmówcy. Persivall, widząc to, zasyczał ostrzegawczo i rozłożył skrzydła, by sprawiać wrażenie większego niż w rzeczywistości.
    - Nazywam się Nevadine Visconti, a ty masz obowiązek pomóc mi z tym, co terroryzuje mój dom, bo to ja mam pieniądze, a ty mieszkasz w tej norze. - oświadczyła wyniośle, prostując się z powrotem.
     - Wiesz, Nevadine... Biedni o pomoc mnie nie proszą. To tak zwanej "elity" trzyma się kara Bogów. Myślałaś o tym? Więc może zachowuj się jak na damę przystało, bo jak sama zauważyłaś to mojej pomocy potrzebujesz. Swoimi pieniędzmi najpewniej wiele nie zdziałasz bez zawodowca, mylę się? - urwał na chwilę, dając kobiecie chwilę do namysłu, a gdy nie odezwała się podjął temat - Więc przejdźmy do rzeczy. Prowadź do tego "czegoś".
     - Tak po prostu? Bez przygotowań i broni? - zdziwiła się, wstając, gdy Zethar podniósł się i poprawiając kapelusz ruszył do drzwi. Zatrzymał się w progu i zerknął przez ramię na pokój. Persivall, dotychczas pełniący rolę obserwatora poderwał się z krzesła i wyleciał przez otwarte okno, strasząc przy tym panią Visconti. Kobieta pospieszyła do drzwi w ślad za czekającym na nią za drzwiami Wrońcem.
     - Nadal nie wiem co to jest, bo nie raczyłaś mi opisać z czym do mnie przyszłaś. - zauważył, wsuwając klucz do zamka. - Ale ja zawsze mam broń i jestem przygotowany. Taka praca.

     Zethar po raz pierwszy w życiu miał okazję przejechać się prywatną limuzyną i nie spodobało mu się to. Samochód zawieszony ponad powierzchnią ziemi zdawał się płynąć po drodze, gdy szofer, nie zwalniając, wymijał kolejne pojazdy. Budynki stanowczo zbyt szybko uciekały z pola widzenia Wrońca, a on nie odważył się wyjrzeć przez okno, by choćby odprowadzić je wzrokiem. Nigdy nie był fanem technologii, bo też nigdy nie potrafił jej zaufać. Słyszał już nie raz o łowcach, którzy tak polegali na swoich zabawkach, że bez nich stawali się bezużyteczni i słabi. Poza tym po mieście krążyły plotki według, których kilku przypłaciło życiem taki układ człowieka z cudami techniki. Dlatego Zethar był tradycjonalistą. Nie odrzucał istnienia nowych, czasem lepszych sposobów na ułatwienie sobie pracy, a nawet czasem z nich korzystał, ale równie świetnie radził sobie bez nich.
    Wkrótce później pojazd zatrzymał się przed domem rodziny Visconti. Budowla była ogromna, choć utrzymana w stylu charakterystycznym dla miasta. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że architekt robił wszystko byle tylko podkreślić zamożność swoich pracodawców, bo willa, choć zbudowana z poukładanych na sobie (artystycznie - jak zauważył Zethar) sześcianów imitujących drogi piaskowiec rozrastała się w każdym możliwym kierunku. Wewnątrz konstrukcji mieścił się wewnętrzny dziedziniec otoczony fosą i barwnymi roślinami. Dookoła ogrodu biegł przeszklony korytarz od którego odchodziły drzwi prowadzące ku wnętrzu domu. Budynek był piękny, choć stanowczo zbyt wielki. Trudno było uwierzyć, że wewnątrz tych murów może czaić się coś śmiertelnie groźnego. Mimo wszystko Sethabell doskonale znał zepsucie bogaczy i widok takich domów skrywających w sobie coś mrocznego ani trochę go nie dziwił. Przywykł już do podobnego stanu rzeczy.
    - Więc w czym problem? -zagadnął, gdy Nevadine gestem kazała mu iść za sobą.
    - To kwiat. - odparła.
    Tym razem Bell postanowił oszczędzić sobie komentarza na ten temat. W swojej karierze widywał już mordercze kwiaty i nigdy nie wiązało się to z łatwą pracą, choć powody tego nie zawsze były identyczne. Wiele zależało od samej woli boga, karzącego rodzinę. Prawdę powiedziawszy co przypadek mógł być inny i wymagać zupełnie innych środków. Jednakże Bogom najwyraźniej nie zależało na tym, by ukarać nieposłusznych na zawsze, więc zsyłali oni zwykle bardzo podobne "narzędzia" do przypominania ludziom, kto jest u władzy. Nie oznaczało to jednak w żadnym wypadku liniowych i schematycznych bestii. Może to i lepiej, myślał zawsze Zethar, przynajmniej nie jest nudno.
     Ogromna roślina podobna do rosiczki zadomowiła się w salonie posiadłości. Grube, mięsiste korzenie promieniście rozchodziły się po drewnianym parkiecie i oplatały wszystko w swoim zasięgu. Podobna im łodyga nieomal w całości pokryła się brzydko wyglądającymi pęcherzami wypełnionymi jakąś żółtą, pachnącą zgnilizną cieczą. Część pęcherzy już eksplodowała, rozchlapując dookoła żółte kropelki, inne dzieliły od tego może sekundy, jeszcze kolejne dopiero się tworzyły. Mimo wszystko kwiat cuchnął jak ochłap starego mięsa. I gdyby to tylko zapach był problemem, nie byłoby o czym mówić. Odrażająca łodyga utrzymywała w górze ogromną paszczę pełną cienkich zębów. Długie nitki soku kapały na podłogę, wyżerając dziury w drogim drewnie. Paszcza otoczona była szerokimi, brudno czerwonymi liśćmi.
     Zethar zagwizdał cicho na widok rośliny. Była okazała jak na swój rodzaj, by nie rzec, że przerośnięta. Cokolwiek zaszło w tym domu z całą pewnością nie było niczym dobrym.
    - No więc? - ponagliła go Nevadine, gdy zatrzymał się w progu, ani myśląc podchodzić bliżej. Nie spieszyło mu się do drugiej protezy czegokolwiek.
     - Cóż... - Sethabell rozłożył ręce w geście tymczasowej bezradności - To wyjątkowo wielka sztuka i nie mogę jej tak po prostu wyciąć.
      - A to dlaczego? - zdziwiła się kobieta, lecz i ona przezornie nie wchodziła do pomieszczenia. Trzymała się za plecami Wrońca, by oddzielał ją od rośliny i zerkała mu przez ramię.
      - To archespor - odparł tonem sugerującym najwyższą oczywistość - Można go poszatkować, spalić i zakopać w ogrodzie, a następnego dnia okaże się, że wrócił i ma się nawet lepiej niż wcześniej.
     - To nie ma sposobu, żeby się go pozbyć?
    - Oczywiście, że jest. - Bell przewrócił oczami. Naprawdę już nigdzie nie uczą niczego przydatnego... - Nie wszystkie problemy świata rozwiązuje się z pomocą broni, nieuzasadnionej agresji i woli Bogów... - tym razem to on zerknął na kobietę z wyższością i naganą, czerpiąc z tego faktu mściwą satysfakcję - Nie masz czegoś ważnego do zrobienia, Nevadine?
       Kobieta zrozumiała przekaz i bez słowa zniknęła we wnętrzu domu, więc Setha chcąc nie chcąc a dam głowę, że bardziej ,,nie chcąc" musiał wziąć się do pracy. Zasadniczym problemem było to, że w zasadzie nie był pewien za co powinien zabrać się tym razem. Podszedł więc o kilka kroków bliżej przeklętej rośliny i przystanął, przyglądając się w zamyśleniu ogromnemu łbu, który zwrócił się w jego stronę i kłapnął szczękami, pryskając dookoła żrącym sokiem.
      Zwykle, gdy pojawiał się archespor oczywistym było co zaszło, a więc i rozwiązanie problemu było znacznie łatwiejsze. Rośliny te wyrastały w miejscu popełnienia szczególnie okrutnego czynu, takiego jak klasyczne w tym wypadku morderstwo. Zła wola popełniającego zbrodnię za sprawą Bogów miała  moc specyficznej klątwy i to właśnie ona powoływała do życia archespora. Stąd właśnie za najczęstsze miejsca pojawiania się tych bestii uważano groby ofiar szczególnie ciężkich zabójstw.
     Fakt, iż ten archespor pojawił się akurat w salonie Viscontich także nie mógł być dziełem przypadku. W każdym razie Sethabell raczej nie sądził, by kwiat sam z siebie wyrósł w tym pokoju zupełnie bez powodu. Nie chciało mu się też wierzyć w to, że roślina dała się skusić widokowi ogrodu za oknami. A to oznaczało z kolei, że powód całego zamieszania znajdować się musiał w tym pomieszczeniu.
     Będę musiał się tu rozejrzeć, pomyślał cierpko, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nie będzie to tak proste jak mogłoby się wydawać i rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za jakikolwiek punkt zaczepienia. Przykucnął, żeby z niższej perspektywy ewentualnie dostrzec coś co mogło mu umknąć.
     I zauważył.
    W ostatniej chwili zdążył rzucić się w bok. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego głowa, powietrze ze świstem przeciął jakiś wazon i rozprysł się na pobliskiej ścianie. Zethar wyprostował się i poprawił kapelusz, zerkając z pewnym zaskoczeniem w stronę szczątków naczynia pod ścianą. Ze skorup wywnioskował, że wazon był dość duży, by pozbawić go przytomności, a zewnętrzną warstwę porcelany pokrywał wzór z ładnie malowanych, błękitnych kwiatów. Jednak niewiele go to interesowało, więc przeniósł wzrok z powrotem na archespora.
     - Cholerna stokrotka - rzucił w stronę kwiatu, a ten w odpowiedzi wyciągnął się w jego stronę, za wszelką cenę usiłując go dosięgnąć.
     Wroniec skrzywił się, gdy dotarł do niego kwaśny zapach rośliny i cofnął się pod ścianę, by, nie spuszczając wzroku z przeciwnika, zebrać co większe kawałki wazonu. Ledwo kilka sekund później pierwsza skorupa rozsypała się na mniejsze pod wpływem zderzenia z łodygą bestii. Następny pocisk trafił już dokładnie w cel do wtóru agresywnego szelestu liści.
      - Mnie też się to nie spodobało... - mruknął Zethar tuż przed wypuszczeniem kolejnego porcelanowego pocisku.
     Nigdy nie ukrywał, że mówienie do czegoś co nie jest w stanie mu odpowiedzieć, a na dodatek chętnie by go zabiło nie należy do szczytu normalności. Z drugiej strony ktoś pokroju Sethabella absolutnie nie musiał się tym przejmować. Jego reputacja nieprzyjemnego wyrzutka i tak o wiele gorsza być nie mogła, więc czemu miałoby mu zależeć na zachowywaniu pozorów normalności. Tym bardziej nie obchodziło go, że w pośpiechu przechodząca korytarzem służka usłyszała i zobaczyła jak mówi do kwiatka. Zethar zwyczajnie lubił sobie porozmawiać ze swoją pracą i nie zamierzał rezygnować z tej prostej przyjemności. I tak wolał demony niż ludzi.
     Archespor natomiast nie przepadał za żadnym towarzystwem. Co do tego Sethabell nie miał żadnych wątpliwości, bo korzenie, które wystrzeliły w stronę jego kostek zdecydowanie nie miały na celu uściskania go. Uściśnięcia, by wydusić z niego oddech może i tak, ale na pewno nie uściskania. Mimo wszystko cała roślina przesunęła się nieco w stronę Wrońca, odkrywając niewidoczną dotychczas książkę.
     Sethabell prawie ów fakt przeoczył zbyt zajęty miażdżeniem pod podeszwą kolejnych pędów. Mignęła mu na skraju pola widzenia jak każdy niewiele znaczący obiekt w zasięgu wzroku. Mimo wszystko ta książka nie była takim zwyczajnym, zniszczonym przez archespora przedmiotem. Bestia strzegła jej własnym ciałem, więc musiała być w jakiś sposób powiązana z istnieniem potwora. Tak po prostu głosiły dobrze Sethabellowi znane prawdy, którymi kierował się współczesny mu świat. Młodzi łowcy podczas swojego szkolenia niejednokrotnie żartowali z tego faktu. Mówili, że nie ma łatwiejszej drogi do pokonania problemu niż zejście do środka jego leża, bo albo wróci się z trofeum, albo nie wróci się wcale, a w obu przypadkach zlecenie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Sam Setha jednak w miarę możliwości nie hołdował tej zasadzie, a takie wycieczki do centrum całego zamieszania uważał za ostateczność. Tym razem jednak żadnego innego tropu nie widział, a zacząć od czegoś musiał.
     Szybko pozbierał pozostałe szczątki wazonu, uważając, by nadal atakujące go pędy nie unieruchomiły go na stałe i wycofał się w stronę drzwi. Wolał mieć nieco więcej pola do manewru i pewną drogę ucieczki. Nie był tchórzem, który bał się otwartej walki. Mógł z okrzykiem rzucić się na archespora i poszatkować go na sałatkę. Nie było jednak najmniejszego sensu tego robić, bo znacznie skuteczniejszym planem było odciągnięcie potwora od książki  na tyle, by ją zabrać i uciec. Bestia i tak była wściekła, a zatem rozwścieczenie jej bardziej nie było dla Wrońca niczym wymagającym.
     - Dobry kwiatuszek... Łap. - pstryknął palcami, żeby skupić na sobie całą uwagę archespora i rzucił kolejnym odłamkiem porcelany.
     Archespor pochwycił go w szczęki i skruszył. Wazon najwyraźniej smakował gorzej niż wyglądał, gdyż bestia potrząsnęła łbem, plując sokiem. Po czym wycofała się nieco, znów przykrywając sobą książkę. Ten sposób najwyraźniej nie działał.
      - Szlag by to... - Setha pozwolił, by szczątki wazonu wysunęły mu się spomiędzy palców i spadły na ziemię ze smutnym stuknięciem. Otrzepał dłonie i wyciągnął z kabury pistolet, a potem wycelował w miejsce, gdzie łodyga kwiatu łączyła się z łbem. Może to tak dla odmiany jakoś cię ruszy, pomyślał, naciskając spust.
      Głuchy odgłos pojedynczego wystrzału rozszedł się po parterze domu. Cisza, która po nim nastąpiła aż dzwoniła w uszach. Nie długo jednak dom pozostawał w zawieszeniu, bowiem już po chwili do uszu każdego w pobliżu dotarł rozdzierający wrzask wściekłej bestii. Sethabell pod wpływem natężenia tego dźwięku odskoczył ku ścianie przy drzwiach, przyparł do niej plecami i skrzywiony, z mocno zaciśniętymi powiekami, zgiął się w pół, przyciskając dłonie do uszu. Niewiele mu to jednak dało, gdyż skrzekliwy jazgot nadal boleśnie go ranił. Wroniec zaklął siarczyście, zastanawiając się dlaczego kiedykolwiek pozwolił wyostrzyć sobie słuch. Ściana za nim także drżała od nieprzerwanego wrzasku. Przeszklona część korytarza popękała i posypała się niczym jakaś nowa odmiana domina.
     Po ciągnącej się w nieskończoność minucie krzyk urwał się nagle. Sethabell, zsunął się po ścianie i usiadł pomiędzy pojedynczymi resztkami szyby, które dziwnym trafem zaścielały zarówno ogród jak i częściowo wnętrze korytarza. Nie śmiał jeszcze odsunąć dłoni od uszu czy wyprostować się. Otwierać oczu też jeszcze nie chciał. Już nie pamiętał kiedy ostatni raz zabolał go dźwięk. W końcu jednak otworzył jedno oko i rozejrzał się pobieżnie po korytarzu.
     Jak to możliwe, że jeszcze nikt tu nie przybiegł?
     W końcu się wyprostował i powoli opuścił ręce, usiłując wziąć się w garść. Czuł się jakby ktoś wrzucił go do wnętrza ogromnego dzwonu i mocno potrząsnął. Efektu dopełniał fakt, że wszelkie dźwięki docierały do niego jakby z daleka. Kiedy w końcu pośród wszechobecnego odgłosu irytującego dzwonienia udało mu się rozpoznać dźwięk kroków, okazało się, że grupa kilku ludzi wraz z Nevadine na czele zmierza w jego stronę i są dość blisko, by dało się rozpoznać wyrazy ich twarzy. Bell z pewnym zdziwieniem dostrzegł w ogólnym niepokoju i strachu coś, co aż za bardzo przypominało mu troskę. Twarz pani domu jednakże dla kontrastu świadczyła tylko o tym, że kobieta jest zła.
     Setha potarł twarz i podniósł się z powrotem na nogi. Dokładnie strzepnął wszelkie drobinki szkła i tynk, który na nim osiadł. Nie robił tego z powodu całego pochodu, który właśnie do niego dotarł, lecz dla własnej wygody. Poza tym i tak uznał, że szybciej dojdzie do siebie, kiedy już zacznie coś robić.
     - Możesz mi to wyjaśnić? - spytała Nevadine zbyt cicho, żeby Bell miał pewność czy rzeczywiście się odezwała.
     Sethabell przez chwilę patrzył na nią, marszcząc przy tym brwi. W końcu, po stanowczo zbyt długiej chwili zastanawiania się nad jakąś uniwersalną odpowiedzią, odpuścił.
      - Mogłabyś powtórzyć? Słabo cię tu słychać. - wskazał na swoją głowę, jednak wyraz jego twarzy nie sugerował próby żartu. To było jedynie stwierdzenie faktu wypowiedziane z typową Bellowi nieuzasadnioną niczym konkretnym urazą do rozmówcy.
     - Pytałam czy możesz mi to wyjaśnić?! - spytała raz jeszcze, znacznie podnosząc przy tym głos.
     - Tia... - zerknął przez ramię do pokoju. Archespor nadal miał się dobrze, choć podłogę dookoła niego przeżarł kwas. Pod warstwą drewna wyraźnie widać było chropowaty, wyżłobiony sokiem rośliny beton. Książka, jeśli nadal tkwiła między korzeniami najprawdopodobniej znacznie ucierpiała. - Mój plan zawiódł.
     - I tylko tyle? - w głosie kobiety niedowierzanie mieszało się z oburzeniem. - Niszczysz mój dom i straszysz służbę tylko po to, żeby na koniec okazało się, że jest tylko gorzej niż było...?
      - To tylko chwilowe niepowodzenie. - sprostował - Zwykle nie krzyczą... I są mniejsze. Sama rozumiesz, jestem tylko człowiekiem, a Bogowie lubują się w niespodziankach, więc...
        - Nie kończ - Nevadine machnęła ręką, uciszając Zethara - Po prostu weź się do roboty i pozbądź się tego czegoś jak najszybciej.
      - To a r c h e s p o r. - oznajmił, wyraźnie akcentując nazwę potwora. - Już mówiłem.
     Kobieta odetchnęła głęboko, nie chcąc stracić cierpliwości.
     - Po prostu zrób co do ciebie należy, a potem idź do diabła. - odwróciła się, przepchnęła przez mały tłumek służących i odeszła, gniewnie postukując obcasami na drewnianym parkiecie.
     Zgromadzeni za jej plecami ludzie jakby odetchnęli z ulgą i z większą śmiałością otoczyli Wrońca, który ani się tego nie spodziewał, ani nie rozumiał całego zajścia.
     - Nic panu nie jest? - spytała jedna z młodszych dziewczyn, niepewnie robiąc krok w jego stronę.
   - Nie, nic. Wszystko w porządku - odparł Zethar. Dziwiło go takie zachowanie względem niego. Dziewczyna próbowała być życzliwa, pomimo iż ledwo kilka minut wcześniej zdemolował salon, więc z logicznego punktu widzenia jedynie dołożył wszystkim zajęcia.
     - Na pewno? - dopytał jakiś ubrudzony ziemią chłopak.
     - Tak... Bywało już gorzej. Wracajcie do pracy. Tu nie jest bezpiecznie.
      Grupka rozeszła się w pośpiechu, zostawiając Zethara sam na sam z jego problemem. Mężczyzna po raz ostatni potrząsnął głową. Nie pozbył się jednak całkowicie uporczywego dzwonienia w uszach, choć bez wątpienia było znacznie lepiej niż wcześniej. Wszystko miało się ku dobremu... Wystarczyło jeszcze zdobyć przeklętą książkę i wrócić w jednym kawałku.
     Wroniec przestąpił przez rozbitą szklaną ścianę i wszedł do ogrodu. Upewnił się, że na pobliskich karłowatych drzewkach nie dostrzega ani śladu białych piór i głośno zagwizdał. Na reakcję nie musiał długo czekać - już po chwili znad domu nadleciał Persivall. Ptak zawsze czekał gdzieś w pobliżu na wypadek, gdyby Sethabell go potrzebował. A tak się składało, że Setha potrzebował go nader często i głównie w charakterze przynęty.
     - Jak tam? - spytał, gdy ptak usiadł na jego metalowym przedramieniu, sprawiając tym samym, że Bell lekko ugiął się pod jego ciężarem. Wolną dłonią pogładził pióra na piersi ptaka, a ten pochylił łeb, domagając się dalszych pieszczot - Mamy robotę.
     Bell wrócił do salonu i oparł się o ścianę, nie przejmując się szczególnie ptakiem skubiącym brzeg ronda jego kapelusza. Persivall już od chwili gdy Setha zdecydował się go przygarnąć i wyszkolić czuł niepojętną niechęć do nakrycia głowy swojego właściciela i nie omieszkał o tym przypominać. Zwykle Sethabell nie miał niczego przeciwko takim subtelnym przepychankom dopóki ptak nie usiłował rozszarpać kapelusza na strzępy. Tym razem jednak faktycznie było co robić, dlatego palcem zdzielił Persivalla po dziobie, mamrocząc krótkie: ,,Skup się" i wskazał mu archespora. Ptak odwrócił się w stronę bestii i zasyczał złowróżbnie, pusząc przy tym pióra.
     - Zajmij go czymś - polecił Bell, pstrykając palcami dla wzmocnienia swojej komendy. Persivall był dobrze wyszkolony, ale z poleceniami łączył głównie gesty i dźwięki, podczas gdy słowne komendy nadal sprawiały mu trudności.
     Ptak wystartował i zatoczył koło ponad kwiatem, a potem zapikował, rwąc szponami rosnące najwyżej płatki. Umknął poza zasięg archespora i ponowił swój atak.
     Sethabell w tym czasie niespiesznie obszedł salon, wypatrując okazji do wykradnięcia książki. Świadomość tego, że znajduje się nieomal na przeciwko wyjścia, mając na swojej drodze szalejące monstrum ciążyła mu w ten szczególnie bliski mu sposób. Tak właśnie czuł się zwykły człowiek, gdy stawał naprzeciwko istoty zesłanej przez Bogów - mały, nieważny i cholernie niegroźny. Czuł się tak każdy jeden łowca niezależnie tego ile czasu spędził na wykonywaniu swoich obowiązków. Sethabell także, jakkolwiek nie próbowałby tego wyprzeć. Mimo wszystko nie obchodziło go to. Zlecenie to zlecenie, za coś w końcu mi płacą.
     Kwiat znów przesunął się na tyle, by książka stała się widoczna. Jednakże miotał się wściekle, ryjąc podłogę korzeniami i rozchlapując dookoła drobinki soku. Niełatwa sprawa, która najwyraźniej stawała się tylko gorsza. Zethar odetchnął głęboko, zbierając się w sobie i zerwał się w stronę archespora.
     Już sięgał, a jego palce musnęły zniszczoną okładkę.
     I nagle książka zniknęła zastąpiona wyszczerzoną paszczą. Setha poczuł tylko jak odrywa się od ziemi. Następne były tylko kolorowe rozbłyski tańczące mu przed oczami, kiedy zahaczył bokiem o róg stołu i rąbnął plecami w blat. Wiedziony instynktem i doświadczeniem nie pozwolił sobie jednak na nic poza syknięciem przez zęby i przetoczył się na drugą stronę.
     Głuchy trzask pękającego drewna uświadomił mu jak blisko był kwiat. Zbyt blisko. Zethar, nadal siedząc na ziemi, odsunął się skulony na bezpieczną odległość i rozmasował bolący bok. Pod palcami nieomal czuł wykwitające na niezdrowo bladej skórze wielkie, kolorowe sińce.
     - I jak ja spojrzę na siebie w lustrze... - mruknął zaskakująco bezmyślnie, przypatrując się przy tym szalejącemu kwiatu. Potrzebował jeszcze co najmniej jednej chwili, aby zebrać się w sobie.
     Chwili, której archespor najwyraźniej nie zamierzał mu dawać.
     Bestia uniosła się i z zaskakującą prędkością skoczyła w stronę Czarnowrona, który zdołał tylko osłonić się lewą ręką. Nienawidził swojej protezy i bez przerwy mu przeszkadzała. Mimo wszystko bywała przydatna. Nawet jeśli wbrew logice nadal bolała go jak prawdziwe i zdrowe przedramię.
     Przynajmniej odsłonił tą przeklętą stertę papieru...