Malutkie, wręcz klaustrofobiczne i do tego bardzo zagracone
mieszkanko rzadko miało okazję gościć kogokolwiek. Może właśnie dlatego
było aż tak brudne, a jego właściciel nie czuł się w obowiązku choćby
zetrzeć zalegającego wszędzie kurzu. W ten właśnie sposób przyprawił on
starszą kobietę, która go odwiedziła o pełen niesmaku, czy też nieco
trafniej - obrzydzenia grymas na twarzy. Trudno się dziwić, gdyż w
dwupokojowym mieszkanku od bardzo dawna nie widać było ani śladu
sprzątania, ani (coraz bardziej potrzebnego) remontu.
W
zasadzie to mieszkanko było zwyczajną ruiną omyłkowo rzuconą pomiędzy
porządne mieszkania w jednym z nowszych kemetańskich wieżowców. Z każdej
strony otoczone błyszczącymi i pachnącymi domami zwyczajnych ludzi o
odmiennej, lecz zawsze dobrej historii zdawało się ginąć i dusić we
wszechobecnym dookoła świetle. Otoczone nieprzebranymi wspomnieniami,
śmiechem dzieci i mruczeniem kota wtulającego się w pogodną staruszkę
zdawało się być jeszcze bardziej parszywe i brzydkie. Kurczyło się w
sobie coraz bardziej i bardziej, jak gdyby mogło pewnego dnia zniknąć
zupełnie, a tłocząca się w nim ciemność gęstniała, z zazdrością zerkając
na wszystko co działo się poza obrębem więżących jej czterech ścian.
Mieszkanie było dokładnie takie jaki był jego właściciel - stanowiło
czarną, nieprzyjemną skazę; cień w pełnym słońca i dostatku dziele
Systemu.
Jednak jakkolwiek źle
nie prezentowałoby się z zewnątrz w środku było jeszcze gorzej. Jeden z pokoi
stanowiła łazienka, w której miejsca wystarczało tylko na to, by stanąć po
środku i obrócić się dookoła, w miarę możliwości nie rozkładając zbyt szeroko
ramion, by czasem o coś nie zawadzić. Pęknięte przez środek, wyszczerbione
lustro krzywo wiszące na pojedynczym kołku ponad niezbyt ładną, zżółkłą
umywalką już dawno temu przestało wiernie oddawać odbicie otoczenia, a obraz w
nim zmętniał od nieprzeliczonych kropel wody ściekających po gładkiej
powierzchni z cieknącego bojlera. Niegdyś błękitna, teraz już zgniło brunatna,
poczerniała fuga pomiędzy płytkami także nie zachęcała do przebywania w tym
miejscu dłużej niż było to absolutnie konieczne. Drugi z pokojów, który był
natomiast jednocześnie salonem, pokojem gościnnym, kuchnią, jadalnią i
sypialnią. Efektu kompletnego zniszczenia dodawało stare, podziurawione już
linoleum, pod którym widać było goły beton, a które właściciel nieco nieudolnie
starał się przykryć poplamionym, brązowym dywanem. W kącie pod sufitem
spłowiała już, szara tapeta odchodziła ze ściany i było pewne, że ciemne plamy
na niej są niczym innym jak grzybem, który w najlepsze rozwijał się w idealnych
ku temu warunkach. Gdzieniegdzie podarła się już, ukazując turkusową farbę,
którą pierwotnie pokryto ściany. Jednak to nie ogólny stan mieszkania przerażał
najbardziej choć bez wątpienia przyprawiał niejednego o gęsią skórkę.
Meble były jeszcze w stosunkowo dobrym stanie, choć każdy z nich
prezentował
inny kolor i styl, zupełnie jakby zostały znalezione i przyniesione w
zupełnie
przypadkowy sposób i z osobna. Niestety właśnie tak było. W zlewie od
tygodnia piętrzył się stos brudnych naczyń. Zapomnianych, bo właściciel
tego przybytku regularnie ignorował fakt, że zaczyna mu brakować
czystych szklanek i talerzy. Skopana w nocy kołdra smętnie zwisała z
łóżka, dotrzymując towarzystwa zbyt ubitej poduszce. Zalegające wszędzie
warstwy kurzu od których poszarzały nawet i na wpół zasłonięte firany
nadawały pokojowi wrażenia, jakby ktoś bardzo dawno temu opuścił
mieszkanie w pośpiechu i już nigdy do niego nie wrócił. Mimo tego
wszechobecne białe pióra, statywy z probówkami, książki i tony
przeróżnych notatek jasno dawały znać, iż ktoś w tym zapomnianym przez
Bogów miejscu nadal żył. Przy uginającym się pod ciężarem niepotrzebnych
rzeczy stole stały cztery nadgryzione zębem czasu krzesła.
Na oparciu jednego z nich przysiadł duży biały ptak. To właśnie jego
szpony znacząco przyczyniły się do tego, że krzesła pokryły się siatką
żłobień. Teraz także, starym zwyczajem, kurczowo trzymał się swojego
ulubionego miejsca i zerkał na dwójkę zasiadających przy stole ludzi.
Przysłuchiwał się wypowiadanym słowom z uwagą, nie było więc
wątpliwości, że czuje się on pełnoprawnym uczestnikiem wydarzeń
rozgrywających się tej godnej pożałowania scenerii.
Na prawo od dumnego ptaka siedział jego właściciel - Zethar Sethabell.
Mężczyzna trzymał w palcach zakorkowaną probówkę wypełnioną do połowy
smolistą cieczą i niespiesznym ruchem przelewał zawartość z jednej
strony naczynia na drugą. Wzrok miał utkwiony w jednej z najświeższych
notatek i nawet nie zauważył, że spod kapelusza uwolniło się pojedyncze
pasemko włosów, które spadło mu na czoło. Zapisek mówił o nowych
sposobach ograniczenia negatywnego wpływu toksyny na organizm człowieka.
Wroniec bezwiednie podparł dłonią czoło jak zawsze, gdy zastanawiał się
nad czymś. To, co zapisał ledwie parę godzin wcześniej było
niebezpieczne i zbyt ryzykowne, by resztka instynktu samozachowawczego
mężczyzny pozwoliła mu na przeprowadzenie testów, co nie oznaczało, iż
nie mógł on rozważać plusów i minusów takiego przedsięwzięcia.
- Przepraszam, czy pan mnie w ogóle słucha?
Zarówno wzrok Persivalla jak i Zethara natychmiast skierował się w
stronę gościa. Krzesło naprzeciw Sethy zajmowała kobieta w podeszłym
wieku. Była bardzo zadbaną osobą, więc Bell z miejsca zaklasyfikował ją
do tych wszystkich dystyngowanych, obrzydliwie bogatych dam, które nigdy
nie skalały dłoni pracą. Właśnie te idealne, pozbawione skaz dłonie o
długich i starannie pomalowanych paznokciach powiedziały mu dokładnie
czego powinien się spodziewać. Ponadto fryzura kobiety także wyglądała
jak efekt wielu godzin pracy co najmniej dwóch ludzi. Nie była to może
ostatnio bardzo modna wymyślna konstrukcja, dzięki której kobiety
stawały się karykaturalnymi wersjami potworów z którymi zwykle mierzył
się Sethabell, lecz daleko jej było do zwyczajnych fryzur. Każdy
starannie skręcony lok na jej głowie zdawał się mieć własne i niezmienne
miejsce. Tą samą perfekcję można było przypisać bardzo eleganckiej
sukience kobiety. Twarz natomiast już tak doskonała nie była, bo żadne
pieniądze nie były w stanie powstrzymać upływu czasu. Kobieta mimo
wszystko starała się jednak zatrzymać uciekającą młodość.
- Nie. - przyznał otwarcie, gdy już otaksował kobietę wzrokiem jakby
widział ją po raz pierwszy w życiu, a nie wpuścił do swojego mieszkania
parę minut wcześniej - Nie słucham.
Kobieta westchnęła aż nazbyt ostentacyjnie i wymamrotała coś o braku kultury osobistej czy jakichkolwiek manier.
Sethabell musiał znieść to z kamienną twarzą, choć z przyjemnością
uświadomiłby kobietę, że mamrotanie do siebie w obecności kogoś, kogo
zmysły na przestrzeni lat dostroiły się do nieludzkiej skali także nie
jest przejawem grzeczności. Kobieta pachniała łatwym pieniądzem, a on
potrzebował funduszy do swoich badań. Nie był jedynym wykwalifikowanym
specjalistą w swojej dziedzinie w tym mieście, więc ostatnie czego
potrzebował było, by potencjalna pracodawczyni poszła poszukać pomocy u
konkurencji.
- A więc, jak już mówiłam - podjęła znowu z wyraźną przyganą i
uraczyła Wrońca tak nieprzychylnym spojrzeniem, że nie potrafił zdobyć
się na to, by uszanować jej starania i rzeczywiście się tym przejąć.
Zbyt go to bawiło. - w moim domu coś się zalęgło.
- Coś? - spytał Bell, unosząc przy tym jedną brew - To chyba nie
jest zbyt dokładny opis. Równie dobrze może chodzić o kolonię mrówek,
szczura lub dzikiego lokatora.
Kobieta spojrzała na niego takim wzrokiem jakby właśnie zbliżał się
do granicy, której dla własnego dobra przekraczać nie powinien. Zdawało
się, że nie przywykła by ktokolwiek miał czelność nie traktować jej z
należytą powagą. Inna sprawa, że dla Sethabella była jedynie kolejną z
pustych dam, które - choć w większości bardziej wykształcone od niego -
nie mogły pochwalić się szeroką i rozległą wiedzą ani tym bardziej
jakimkolwiek doświadczeniem. Dyplomy z uczelni nie zawsze świadczyły o
inteligencji.
- Nie mam obowiązku się domyślać. - dodał, odkładając na stół probówkę i
unosząc ręce w fałszywym geście kapitulacji. Szybko je jednak opuścił i
chwycił w palce jedną z notatek. - W tym fachu liczy się konkretna
informacja.
- Gdybym miała problemy tego typu zapewne zwróciłabym się o pomoc do
odpowiednich służb. - zauważyła - Ponieważ jednak jestem tutaj,
naturalnie mam problem innego rodzaju i pan jest zobowiązany go
rozwiązać.
- A kto tak mówi? - Sethabell parsknął niezbyt przyjemnym śmiechem i
rozprostował zwijaną dotychczas notatkę, by po chwili znów zrolować ją w
palcach - To wolny zawód.
Kobieta zmrużyła podejrzliwie oczy i nachyliła się nieco w stronę
swojego rozmówcy. Persivall, widząc to, zasyczał ostrzegawczo i rozłożył
skrzydła, by sprawiać wrażenie większego niż w rzeczywistości.
- Nazywam się Nevadine Visconti, a ty masz obowiązek pomóc mi z tym, co
terroryzuje mój dom, bo to ja mam pieniądze, a ty mieszkasz w tej
norze. - oświadczyła wyniośle, prostując się z powrotem.
- Wiesz, Nevadine... Biedni o pomoc mnie nie proszą. To tak zwanej
"elity" trzyma się kara Bogów. Myślałaś o tym? Więc może zachowuj się
jak na damę przystało, bo jak sama zauważyłaś to mojej pomocy
potrzebujesz. Swoimi pieniędzmi najpewniej wiele nie zdziałasz bez
zawodowca, mylę się? - urwał na chwilę, dając kobiecie chwilę do
namysłu, a gdy nie odezwała się podjął temat - Więc przejdźmy do rzeczy.
Prowadź do tego "czegoś".
- Tak po prostu? Bez przygotowań i broni? - zdziwiła się, wstając, gdy
Zethar podniósł się i poprawiając kapelusz ruszył do drzwi. Zatrzymał
się w progu i zerknął przez ramię na pokój. Persivall, dotychczas
pełniący rolę obserwatora poderwał się z krzesła i wyleciał przez
otwarte okno, strasząc przy tym panią Visconti. Kobieta pospieszyła do
drzwi w ślad za czekającym na nią za drzwiami Wrońcem.
- Nadal nie wiem co to jest, bo nie raczyłaś mi opisać z czym do mnie
przyszłaś. - zauważył, wsuwając klucz do zamka. - Ale ja zawsze mam broń
i jestem przygotowany. Taka praca.
Zethar po raz pierwszy w życiu miał okazję przejechać się prywatną
limuzyną i nie spodobało mu się to. Samochód zawieszony ponad
powierzchnią ziemi zdawał się płynąć po drodze, gdy szofer, nie
zwalniając, wymijał kolejne pojazdy. Budynki stanowczo zbyt szybko
uciekały z pola widzenia Wrońca, a on nie odważył się wyjrzeć przez
okno, by choćby odprowadzić je wzrokiem. Nigdy nie był fanem
technologii, bo też nigdy nie potrafił jej zaufać. Słyszał już nie raz o
łowcach, którzy tak polegali na swoich zabawkach, że bez nich stawali
się bezużyteczni i słabi. Poza tym po mieście krążyły plotki według,
których kilku przypłaciło życiem taki układ człowieka z cudami techniki.
Dlatego Zethar był tradycjonalistą. Nie odrzucał istnienia nowych,
czasem lepszych sposobów na ułatwienie sobie pracy, a nawet czasem z
nich korzystał, ale równie świetnie radził sobie bez nich.
Wkrótce później pojazd zatrzymał się przed domem rodziny Visconti.
Budowla była ogromna, choć utrzymana w stylu charakterystycznym dla
miasta. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że architekt robił wszystko
byle tylko podkreślić zamożność swoich pracodawców, bo willa, choć
zbudowana z poukładanych na sobie (artystycznie - jak zauważył Zethar)
sześcianów imitujących drogi piaskowiec rozrastała się w każdym możliwym
kierunku. Wewnątrz konstrukcji mieścił się wewnętrzny dziedziniec
otoczony fosą i barwnymi roślinami. Dookoła ogrodu biegł przeszklony
korytarz od którego odchodziły drzwi prowadzące ku wnętrzu domu. Budynek
był piękny, choć stanowczo zbyt wielki. Trudno było uwierzyć, że
wewnątrz tych murów może czaić się coś śmiertelnie groźnego. Mimo
wszystko Sethabell doskonale znał zepsucie bogaczy i widok takich domów
skrywających w sobie coś mrocznego ani trochę go nie dziwił. Przywykł
już do podobnego stanu rzeczy.
- Więc w czym problem? -zagadnął, gdy Nevadine gestem kazała mu iść za sobą.
- To kwiat. - odparła.
Tym razem Bell postanowił oszczędzić sobie komentarza na ten temat. W
swojej karierze widywał już mordercze kwiaty i nigdy nie wiązało się to z
łatwą pracą, choć powody tego nie zawsze były identyczne. Wiele
zależało od samej woli boga, karzącego rodzinę. Prawdę powiedziawszy co
przypadek mógł być inny i wymagać zupełnie innych środków. Jednakże
Bogom najwyraźniej nie zależało na tym, by ukarać nieposłusznych na
zawsze, więc zsyłali oni zwykle bardzo podobne "narzędzia" do
przypominania ludziom, kto jest u władzy. Nie oznaczało to jednak w
żadnym wypadku liniowych i schematycznych bestii. Może to i lepiej, myślał zawsze Zethar, przynajmniej nie jest nudno.
Ogromna
roślina podobna do rosiczki zadomowiła się w salonie posiadłości.
Grube, mięsiste korzenie promieniście rozchodziły się po drewnianym
parkiecie i oplatały wszystko w swoim zasięgu. Podobna im łodyga nieomal
w całości pokryła się brzydko wyglądającymi pęcherzami wypełnionymi
jakąś żółtą, pachnącą zgnilizną cieczą. Część pęcherzy już eksplodowała,
rozchlapując dookoła żółte kropelki, inne dzieliły od tego może
sekundy, jeszcze kolejne dopiero się tworzyły. Mimo wszystko kwiat
cuchnął jak ochłap starego mięsa. I gdyby to tylko zapach był problemem,
nie byłoby o czym mówić. Odrażająca łodyga utrzymywała w górze ogromną
paszczę pełną cienkich zębów. Długie nitki soku kapały na podłogę, wyżerając dziury w drogim drewnie. Paszcza otoczona była szerokimi, brudno czerwonymi liśćmi.
Zethar zagwizdał cicho na widok rośliny. Była okazała jak na swój
rodzaj, by nie rzec, że przerośnięta. Cokolwiek zaszło w tym domu z całą
pewnością nie było niczym dobrym.
- No więc? - ponagliła go
Nevadine, gdy zatrzymał się w progu, ani myśląc podchodzić bliżej. Nie
spieszyło mu się do drugiej protezy czegokolwiek.
- Cóż... -
Sethabell rozłożył ręce w geście tymczasowej bezradności - To wyjątkowo
wielka sztuka i nie mogę jej tak po prostu wyciąć.
- A to
dlaczego? - zdziwiła się kobieta, lecz i ona przezornie nie wchodziła do
pomieszczenia. Trzymała się za plecami Wrońca, by oddzielał ją od
rośliny i zerkała mu przez ramię.
- To archespor - odparł
tonem sugerującym najwyższą oczywistość - Można go poszatkować, spalić i
zakopać w ogrodzie, a następnego dnia okaże się, że wrócił i ma się
nawet lepiej niż wcześniej.
- To nie ma sposobu, żeby się go pozbyć?
- Oczywiście, że jest. - Bell przewrócił oczami. Naprawdę już nigdzie nie uczą niczego przydatnego... -
Nie wszystkie problemy świata rozwiązuje się z pomocą broni,
nieuzasadnionej agresji i woli Bogów... - tym razem to on zerknął na
kobietę z wyższością i naganą, czerpiąc z tego faktu mściwą satysfakcję -
Nie masz czegoś ważnego do zrobienia, Nevadine?
Kobieta zrozumiała przekaz i bez słowa zniknęła we wnętrzu domu, więc Setha chcąc nie chcąc a dam głowę, że bardziej ,,nie chcąc"
musiał wziąć się do pracy. Zasadniczym problemem było to, że w zasadzie
nie był pewien za co powinien zabrać się tym razem. Podszedł więc o
kilka kroków bliżej przeklętej rośliny i przystanął, przyglądając się w
zamyśleniu ogromnemu łbu, który zwrócił się w jego stronę i kłapnął
szczękami, pryskając dookoła żrącym sokiem.
Zwykle, gdy
pojawiał się archespor oczywistym było co zaszło, a więc i rozwiązanie
problemu było znacznie łatwiejsze. Rośliny te wyrastały w miejscu
popełnienia szczególnie okrutnego czynu, takiego jak klasyczne w tym
wypadku morderstwo. Zła wola popełniającego zbrodnię za sprawą Bogów
miała moc specyficznej klątwy i to właśnie ona powoływała do życia
archespora. Stąd właśnie za najczęstsze miejsca pojawiania się tych
bestii uważano groby ofiar szczególnie ciężkich zabójstw.
Fakt, iż ten archespor pojawił się akurat w salonie Viscontich także nie
mógł być dziełem przypadku. W każdym razie Sethabell raczej nie sądził,
by kwiat sam z siebie wyrósł w tym pokoju zupełnie bez powodu. Nie
chciało mu się też wierzyć w to, że roślina dała się skusić widokowi
ogrodu za oknami. A to oznaczało z kolei, że powód całego zamieszania
znajdować się musiał w tym pomieszczeniu.
Będę musiał się tu rozejrzeć,
pomyślał cierpko, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nie będzie
to tak proste jak mogłoby się wydawać i rozejrzał się w poszukiwaniu
czegoś, co mogłoby posłużyć za jakikolwiek punkt zaczepienia.
Przykucnął, żeby z niższej perspektywy ewentualnie dostrzec coś co mogło
mu umknąć.
I zauważył.
W ostatniej chwili zdążył
rzucić się w bok. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się
jego głowa, powietrze ze świstem przeciął jakiś wazon i rozprysł się na
pobliskiej ścianie. Zethar wyprostował się i poprawił kapelusz, zerkając
z pewnym zaskoczeniem w stronę szczątków naczynia pod ścianą. Ze skorup
wywnioskował, że wazon był dość duży, by pozbawić go przytomności, a
zewnętrzną warstwę porcelany pokrywał wzór z ładnie malowanych,
błękitnych kwiatów. Jednak niewiele go to interesowało, więc przeniósł
wzrok z powrotem na archespora.
- Cholerna stokrotka - rzucił
w stronę kwiatu, a ten w odpowiedzi wyciągnął się w jego stronę, za
wszelką cenę usiłując go dosięgnąć.
Wroniec skrzywił się, gdy
dotarł do niego kwaśny zapach rośliny i cofnął się pod ścianę, by, nie
spuszczając wzroku z przeciwnika, zebrać co większe kawałki wazonu.
Ledwo kilka sekund później pierwsza skorupa rozsypała się na mniejsze
pod wpływem zderzenia z łodygą bestii. Następny pocisk trafił już
dokładnie w cel do wtóru agresywnego szelestu liści.
- Mnie też się to nie spodobało... - mruknął Zethar tuż przed wypuszczeniem kolejnego porcelanowego pocisku.
Nigdy nie ukrywał, że mówienie do czegoś co nie jest w stanie mu
odpowiedzieć, a na dodatek chętnie by go zabiło nie należy do szczytu
normalności. Z drugiej strony ktoś pokroju Sethabella absolutnie nie
musiał się tym przejmować. Jego reputacja nieprzyjemnego wyrzutka i tak o
wiele gorsza być nie mogła, więc czemu miałoby mu zależeć na
zachowywaniu pozorów normalności. Tym bardziej nie obchodziło go, że w
pośpiechu przechodząca korytarzem służka usłyszała i zobaczyła jak mówi
do kwiatka. Zethar zwyczajnie lubił sobie porozmawiać ze swoją pracą i
nie zamierzał rezygnować z tej prostej przyjemności. I tak wolał demony
niż ludzi.
Archespor natomiast nie przepadał za żadnym
towarzystwem. Co do tego Sethabell nie miał żadnych wątpliwości, bo
korzenie, które wystrzeliły w stronę jego kostek zdecydowanie nie miały
na celu uściskania go. Uściśnięcia, by wydusić z niego oddech może i
tak, ale na pewno nie uściskania. Mimo wszystko cała roślina przesunęła
się nieco w stronę Wrońca, odkrywając niewidoczną dotychczas książkę.
Sethabell prawie ów fakt przeoczył zbyt zajęty miażdżeniem pod podeszwą
kolejnych pędów. Mignęła mu na skraju pola widzenia jak każdy niewiele
znaczący obiekt w zasięgu wzroku. Mimo wszystko ta książka nie była
takim zwyczajnym, zniszczonym przez archespora przedmiotem. Bestia
strzegła jej własnym ciałem, więc musiała być w jakiś sposób powiązana z
istnieniem potwora. Tak po prostu głosiły dobrze Sethabellowi znane
prawdy, którymi kierował się współczesny mu świat. Młodzi łowcy podczas
swojego szkolenia niejednokrotnie żartowali z tego faktu. Mówili, że nie
ma łatwiejszej drogi do pokonania problemu niż zejście do środka jego
leża, bo albo wróci się z trofeum, albo nie wróci się wcale, a w obu
przypadkach zlecenie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Sam Setha
jednak w miarę możliwości nie hołdował tej zasadzie, a takie wycieczki
do centrum całego zamieszania uważał za ostateczność. Tym razem jednak
żadnego innego tropu nie widział, a zacząć od czegoś musiał.
Szybko pozbierał pozostałe szczątki wazonu, uważając, by nadal atakujące
go pędy nie unieruchomiły go na stałe i wycofał się w stronę drzwi.
Wolał mieć nieco więcej pola do manewru i pewną drogę ucieczki. Nie był
tchórzem, który bał się otwartej walki. Mógł z okrzykiem rzucić się na
archespora i poszatkować go na sałatkę. Nie było jednak najmniejszego
sensu tego robić, bo znacznie skuteczniejszym planem było odciągnięcie
potwora od książki na tyle, by ją zabrać i uciec. Bestia i tak była
wściekła, a zatem rozwścieczenie jej bardziej nie było dla Wrońca niczym
wymagającym.
- Dobry kwiatuszek... Łap. - pstryknął palcami,
żeby skupić na sobie całą uwagę archespora i rzucił kolejnym odłamkiem
porcelany.
Archespor pochwycił go w szczęki i skruszył. Wazon
najwyraźniej smakował gorzej niż wyglądał, gdyż bestia potrząsnęła
łbem, plując sokiem. Po czym wycofała się nieco, znów przykrywając sobą
książkę. Ten sposób najwyraźniej nie działał.
- Szlag by
to... - Setha pozwolił, by szczątki wazonu wysunęły mu się spomiędzy
palców i spadły na ziemię ze smutnym stuknięciem. Otrzepał dłonie i
wyciągnął z kabury pistolet, a potem wycelował w miejsce, gdzie łodyga
kwiatu łączyła się z łbem. Może to tak dla odmiany jakoś cię ruszy, pomyślał, naciskając spust.
Głuchy odgłos pojedynczego wystrzału rozszedł się po parterze domu.
Cisza, która po nim nastąpiła aż dzwoniła w uszach. Nie długo jednak dom
pozostawał w zawieszeniu, bowiem już po chwili do uszu każdego w
pobliżu dotarł rozdzierający wrzask wściekłej bestii. Sethabell pod
wpływem natężenia tego dźwięku odskoczył ku ścianie przy drzwiach,
przyparł do niej plecami i skrzywiony, z mocno zaciśniętymi powiekami,
zgiął się w pół, przyciskając dłonie do uszu. Niewiele mu to jednak
dało, gdyż skrzekliwy jazgot nadal boleśnie go ranił. Wroniec zaklął
siarczyście, zastanawiając się dlaczego kiedykolwiek pozwolił wyostrzyć
sobie słuch. Ściana za nim także drżała od nieprzerwanego wrzasku.
Przeszklona część korytarza popękała i posypała się niczym jakaś nowa
odmiana domina.
Po ciągnącej się w nieskończoność minucie
krzyk urwał się nagle. Sethabell, zsunął się po ścianie i usiadł
pomiędzy pojedynczymi resztkami szyby, które dziwnym trafem zaścielały
zarówno ogród jak i częściowo wnętrze korytarza. Nie śmiał jeszcze
odsunąć dłoni od uszu czy wyprostować się. Otwierać oczu też jeszcze nie
chciał. Już nie pamiętał kiedy ostatni raz zabolał go dźwięk. W końcu
jednak otworzył jedno oko i rozejrzał się pobieżnie po korytarzu.
Jak to możliwe, że jeszcze nikt tu nie przybiegł?
W
końcu się wyprostował i powoli opuścił ręce, usiłując wziąć się w
garść. Czuł się jakby ktoś wrzucił go do wnętrza ogromnego dzwonu i
mocno potrząsnął. Efektu dopełniał fakt, że wszelkie dźwięki
docierały do niego jakby z daleka. Kiedy w końcu pośród wszechobecnego
odgłosu irytującego dzwonienia udało mu się rozpoznać dźwięk kroków,
okazało się, że grupa kilku ludzi wraz z Nevadine na czele zmierza w
jego stronę i są dość blisko, by dało się rozpoznać wyrazy ich twarzy.
Bell z pewnym zdziwieniem dostrzegł w ogólnym niepokoju i strachu coś,
co aż za bardzo przypominało mu troskę. Twarz pani domu jednakże dla
kontrastu świadczyła tylko o tym, że kobieta jest zła.
Setha
potarł twarz i podniósł się z powrotem na nogi. Dokładnie strzepnął
wszelkie drobinki szkła i tynk, który na nim osiadł. Nie robił tego z
powodu całego pochodu, który właśnie do niego dotarł, lecz dla własnej
wygody. Poza tym i tak uznał, że szybciej dojdzie do siebie, kiedy już
zacznie coś robić.
- Możesz mi to wyjaśnić? - spytała Nevadine zbyt cicho, żeby Bell miał pewność czy rzeczywiście się odezwała.
Sethabell przez chwilę patrzył na nią, marszcząc przy tym brwi. W
końcu, po stanowczo zbyt długiej chwili zastanawiania się nad jakąś
uniwersalną odpowiedzią, odpuścił.
- Mogłabyś powtórzyć?
Słabo cię tu słychać. - wskazał na swoją głowę, jednak wyraz jego twarzy
nie sugerował próby żartu. To było jedynie stwierdzenie faktu
wypowiedziane z typową Bellowi nieuzasadnioną niczym konkretnym urazą do
rozmówcy.
- Pytałam czy możesz mi to wyjaśnić?! - spytała raz jeszcze, znacznie podnosząc przy tym głos.
- Tia... - zerknął przez ramię do pokoju. Archespor nadal miał się
dobrze, choć podłogę dookoła niego przeżarł kwas. Pod warstwą drewna
wyraźnie widać było chropowaty, wyżłobiony sokiem rośliny beton.
Książka, jeśli nadal tkwiła między korzeniami najprawdopodobniej
znacznie ucierpiała. - Mój plan zawiódł.
- I tylko tyle? - w
głosie kobiety niedowierzanie mieszało się z oburzeniem. - Niszczysz mój
dom i straszysz służbę tylko po to, żeby na koniec okazało się, że jest
tylko gorzej niż było...?
- To tylko chwilowe
niepowodzenie. - sprostował - Zwykle nie krzyczą... I są mniejsze. Sama
rozumiesz, jestem tylko człowiekiem, a Bogowie lubują się w
niespodziankach, więc...
- Nie kończ - Nevadine machnęła
ręką, uciszając Zethara - Po prostu weź się do roboty i pozbądź się tego
czegoś jak najszybciej.
- To a r c h e s p o r. - oznajmił, wyraźnie akcentując nazwę potwora. - Już mówiłem.
Kobieta odetchnęła głęboko, nie chcąc stracić cierpliwości.
- Po prostu zrób co do ciebie należy, a potem idź do diabła. -
odwróciła się, przepchnęła przez mały tłumek służących i odeszła,
gniewnie postukując obcasami na drewnianym parkiecie.
Zgromadzeni za jej plecami ludzie jakby odetchnęli z ulgą i z większą
śmiałością otoczyli Wrońca, który ani się tego nie spodziewał, ani nie
rozumiał całego zajścia.
- Nic panu nie jest? - spytała jedna z młodszych dziewczyn, niepewnie robiąc krok w jego stronę.
- Nie, nic. Wszystko w porządku - odparł Zethar. Dziwiło go takie
zachowanie względem niego. Dziewczyna próbowała być życzliwa, pomimo iż
ledwo kilka minut wcześniej zdemolował salon, więc z logicznego punktu
widzenia jedynie dołożył wszystkim zajęcia.
- Na pewno? - dopytał jakiś ubrudzony ziemią chłopak.
- Tak... Bywało już gorzej. Wracajcie do pracy. Tu nie jest bezpiecznie.
Grupka rozeszła się w pośpiechu, zostawiając Zethara sam na sam z
jego problemem. Mężczyzna po raz ostatni potrząsnął głową. Nie pozbył
się jednak całkowicie uporczywego dzwonienia w uszach, choć bez
wątpienia było znacznie lepiej niż wcześniej. Wszystko miało się ku
dobremu... Wystarczyło jeszcze zdobyć przeklętą książkę i wrócić w
jednym kawałku.
Wroniec przestąpił przez rozbitą szklaną
ścianę i wszedł do ogrodu. Upewnił się, że na pobliskich karłowatych
drzewkach nie dostrzega ani śladu białych piór i głośno zagwizdał. Na
reakcję nie musiał długo czekać - już po chwili znad domu nadleciał
Persivall. Ptak zawsze czekał gdzieś w pobliżu na wypadek, gdyby
Sethabell go potrzebował. A tak się składało, że Setha potrzebował go
nader często i głównie w charakterze przynęty.
- Jak tam? -
spytał, gdy ptak usiadł na jego metalowym przedramieniu, sprawiając tym
samym, że Bell lekko ugiął się pod jego ciężarem. Wolną dłonią pogładził
pióra na piersi ptaka, a ten pochylił łeb, domagając się dalszych
pieszczot - Mamy robotę.
Bell wrócił do salonu i oparł się o
ścianę, nie przejmując się szczególnie ptakiem skubiącym brzeg ronda
jego kapelusza. Persivall już od chwili gdy Setha zdecydował się go
przygarnąć i wyszkolić czuł niepojętną niechęć do nakrycia głowy swojego
właściciela i nie omieszkał o tym przypominać. Zwykle Sethabell nie
miał niczego przeciwko takim subtelnym przepychankom dopóki ptak nie
usiłował rozszarpać kapelusza na strzępy. Tym razem jednak faktycznie
było co robić, dlatego palcem zdzielił Persivalla po dziobie, mamrocząc
krótkie: ,,Skup się" i wskazał mu archespora. Ptak odwrócił się w stronę
bestii i zasyczał złowróżbnie, pusząc przy tym pióra.
-
Zajmij go czymś - polecił Bell, pstrykając palcami dla wzmocnienia
swojej komendy. Persivall był dobrze wyszkolony, ale z poleceniami
łączył głównie gesty i dźwięki, podczas gdy słowne komendy nadal
sprawiały mu trudności.
Ptak wystartował i zatoczył koło
ponad kwiatem, a potem zapikował, rwąc szponami rosnące najwyżej płatki.
Umknął poza zasięg archespora i ponowił swój atak.
Sethabell
w tym czasie niespiesznie obszedł salon, wypatrując okazji do
wykradnięcia książki. Świadomość tego, że znajduje się nieomal na
przeciwko wyjścia, mając na swojej drodze szalejące monstrum ciążyła mu w
ten szczególnie bliski mu sposób. Tak właśnie czuł się zwykły człowiek,
gdy stawał naprzeciwko istoty zesłanej przez Bogów - mały, nieważny i
cholernie niegroźny. Czuł się tak każdy jeden łowca niezależnie tego ile
czasu spędził na wykonywaniu swoich obowiązków. Sethabell także,
jakkolwiek nie próbowałby tego wyprzeć. Mimo wszystko nie obchodziło go
to. Zlecenie to zlecenie, za coś w końcu mi płacą.
Kwiat znów przesunął się na tyle, by książka stała się widoczna.
Jednakże miotał się wściekle, ryjąc podłogę korzeniami i rozchlapując
dookoła drobinki soku. Niełatwa sprawa, która najwyraźniej stawała się
tylko gorsza. Zethar odetchnął głęboko, zbierając się w sobie i zerwał
się w stronę archespora.
Już sięgał, a jego palce musnęły zniszczoną okładkę.
I nagle książka zniknęła zastąpiona wyszczerzoną paszczą. Setha poczuł
tylko jak odrywa się od ziemi. Następne były tylko kolorowe rozbłyski
tańczące mu przed oczami, kiedy zahaczył bokiem o róg stołu i rąbnął
plecami w blat. Wiedziony instynktem i doświadczeniem nie pozwolił sobie
jednak na nic poza syknięciem przez zęby i przetoczył się na drugą
stronę.
Głuchy trzask pękającego drewna uświadomił mu jak blisko był kwiat. Zbyt blisko.
Zethar, nadal siedząc na ziemi, odsunął się skulony na bezpieczną
odległość i rozmasował bolący bok. Pod palcami nieomal czuł wykwitające
na niezdrowo bladej skórze wielkie, kolorowe sińce.
- I jak
ja spojrzę na siebie w lustrze... - mruknął zaskakująco bezmyślnie,
przypatrując się przy tym szalejącemu kwiatu. Potrzebował jeszcze co
najmniej jednej chwili, aby zebrać się w sobie.
Chwili, której archespor najwyraźniej nie zamierzał mu dawać.
Bestia uniosła się i z zaskakującą prędkością skoczyła w stronę
Czarnowrona, który zdołał tylko osłonić się lewą ręką. Nienawidził
swojej protezy i bez przerwy mu przeszkadzała. Mimo wszystko bywała
przydatna. Nawet jeśli wbrew logice nadal bolała go jak prawdziwe i
zdrowe przedramię.
Przynajmniej odsłonił tą przeklętą stertę papieru...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz